– Okej. Teraz pierwsza kreska. Gotowe.
Proces wyznaczania trasy spowalniał tempo, ale mój kolega nie narzekał. Jeśli o mnie chodzi, ze względu na to, kto mi towarzyszył w poprzedniej wyprawie na łąkę, starałam się nie przywoływać wspomnień. Bałam się, że pod ich wpływem zegnę się z bólu i zacznę spazmatycznie łapać powietrze. Jak miałabym wówczas wytłumaczyć Jacobowi swoje zachowanie? Wolałam uniknąć takiej sytuacji. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie gorzej, tymczasem skupianie się na teraźniejszości nie nastręczało mi większych problemów. Otaczający nas las wyglądał w dużej mierze tak samo jak każdy inny na półwyspie, a obecność Jacoba skutecznie poprawiała mi nastrój. Chłopak szedł śmiało przed siebie, machając w rytm marszu rękami i pogwizdując nieznaną mi melodię. Przy moim Słoneczku nawet zalegające wśród paproci cienie wydawały się jaśniejsze.
Co kilka minut Jacob zerkał na kompas i nanosił kolejną kreskę na siatkę mapy. Sprawiał wrażenie osoby, która zna się na tym co robi. Miałam go już pochwalić, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. Jak nic dodałby natychmiast kilka lat do swojego i tak już zawyżonego wyniku.
Odkąd opowiedział mi na klifie o gangu Sama, czekałam cierpliwie, aż ponownie poruszy ten intrygujący temat, ale wszystko wskazywało na to, że jeśli chcę zaspokoić ciekawość, musze przejąć inicjatywę.
– Jake… – Zawahałam się. – - Tak?
– Powiedz, co słychać u Embry'ego? Przeszło mu już może?
Jacob nie odpowiedział od razu, za to przyspieszył kroku.
Zatrzymał się po kilku metrach, żebym mogła go dogonić.
– Nie, nie przeszło mu – oświadczył ponuro, kiedy się z nim zrównałam. Nie podjął przerwanego marszu. Już się nie uśmiechał ani nie gwizdał. Przeklęłam się w duchu za to, że wyskoczyłam z tak głupim pytaniem.
– Ciągle trzyma z Samem?
– Aha.
Objął mnie ramieniem. W innych okolicznościach strzepnęłabym jego rękę w żartach, ale miał tak zasmuconą minę, że dałam sobie z tym spokój.
– Nadal dziwnie na ciebie patrzą? – spytałam cicho. Spojrzał gdzieś w bok.
– Czasami.
– A Billy?
– Pomocny jak zawsze – odparł z goryczą w głosie. Wzdrygnęłam się.
– Kanapa w naszym saloniku jest do twojej dyspozycji – przypomniałam.
Nareszcie się uśmiechnął.
– Tak, Billy zgłosi na policji, że mnie porwano, a tu okaże się, że porwał mnie sam pan komendant.
Też się uśmiechnęłam. Ucieszyłam się, że wraca mu dobry humor.
Kiedy Jacob ogłosił, że przeszliśmy ponad dziewięć kilometrów, zawróciliśmy wzdłuż innej linii na jego siatce. Zdawałam się w pełni na jego umiejętności. Nie poradzilibyśmy sobie bez kompasu – drzewa wyglądały wszędzie jednakowo.
Pochmurny dzień przechodził stopniowo w bezgwiezdną noc, a łąki jak nie było, tak nie było. Zwierzyłam się Jacobowi, że wątpię w powodzenie naszej misji. Był większym optymistą.
– Jeśli tylko jesteś przekonana, że wyszliśmy z właściwego punktu…
– Tak, to było tam.
– W takim razie na pewno prędzej czy później ją namierzymy. – Wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą przez zarośla. Po ich stronie stała moja furgonetka. – Jak widać, można mi zaufać – dodał zadowolony.
– Dobry jesteś – przyznałam. – Tylko następnym razem weźmiemy latarki.
– Od teraz będziemy się wyprawiać do lasu wyłącznie w niedziele. Nie wiedziałem, że tak wolno chodzisz. Wyrwałam dłoń z jego uścisku i podeszłam do drzwiczek od strony kierowcy. Jacob zaśmiał się z mojej nerwowej reakcji.
– To co, masz ochotę przyjechać tu jutro jeszcze raz? – upewnił się wślizgując się do samochodu.
– Jasne. Chyba, że wolisz wędrować sam, a nie w moim ślimaczym tempie.
– Jakoś to przeżyję. Tylko, jeśli znowu mamy chodzić po lesie, lepiej zaopatrz się w plaster na odciski, dobrze ci radzę. Te nowe buty pewnie nieźle dały ci w kość.
– Odrobinkę – przyznałam. Czułam, że mam na stopach bąbel na bąblu.
– Mam nadzieję, że jutro przyuważymy już tego słynnego misia. Muszę przyznać, że się dziś srodze zawiodłem.
– Ja też – powiedziałam. – Tak marzyłam o tym, żeby coś nas zjadło. Szkoda. Ale może jutro się nam poszczęści…
– Niedźwiedzie nie jadają ludzi. Nie jesteśmy dostatecznie smaczni. – Jacob uśmiechnął się łobuzersko. – Oczywiście ty możesz stanowić wyjątek. Założę się, że jesteś bardzo smaczna. – Piękne dzięki – mruknęłam, odwracając wzrok. Ktoś mi to mówił.
9 Piąte koło u wozu
Czas mijał mi teraz znacznie szybciej. Lekcje, praca i spotkania z Jacobem, (choć może niedokładnie w tej kolejności) składały się na schludny i łatwy do przestrzegania plan dnia. Nie snułam się już po domu przygaszona. Życzenie Charliego się spełniło.
Oczywiście siebie samej nie mogłam do końca oszukać. Kiedy zbierało mi się na refleksję (stawałam na głowie, żeby mi się nie zbierało), widziałam wyraźnie, co tak naprawdę się ze mną działo.
Byłam niczym osamotniony księżyc – satelita, którego planeta wyparowała w wyniku jakiegoś kosmicznego kataklizmu. Mimo jej braku, ignorując prawo grawitacji, uparcie krążyłam wokół pustki po swojej dawnej orbicie.
Jazda na motorze szła mi coraz lepiej, więc rzadziej miałam okazję denerwować Charliego kolejną kontuzją. Oznaczało to jednak, że omamy przydarzały mi się coraz rzadziej. Glos w mojej głowie cichł, aż w końcu zupełnie przestał mnie nawiedzać. Nie zdradziłam się z tym przed nikim, ale prawda była taka, że wpadłam w panikę. Z jeszcze większą energią zaangażowałam się w poszukiwanie polany i spędzałam długie godziny, obmyślając nowe metody prowokowania zastrzyków adrenaliny.
Żyłam, trzymając się kurczowo teraźniejszości. Nigdy nie rozpamiętywałam tego, co wydarzyło się dzień czy tydzień wcześniej, nigdy nie wybiegałam też myślami w przyszłość. Nic dziwnego, że Jacobowi udało się mnie zaskoczyć, kiedy pewnego dnia uświadomił mi, którego dzisiaj mamy. Wybrałam się do niego po szkole odrabiać wspólnie lekcje. Czekał na mnie przed domem.
– Wszystkiego najlepszego z okazji dnia świętego Walentego – przywitał się z uśmiechem. Pomachał mi przed nosem różową bombonierką.
– Kurczę, czuję się podle – wymamrotałam. – To dziś Walentynki?
Jacob pokręcił głową, udając zdegustowanego.
– Czasami jesteś niemożliwa. Zejdź na ziemię! Tak, dzisiaj jest czternastego lutego. To jak, zgadzasz się być moją Walentynką?
Skoro pożałowałaś pięćdziesięciu centów na bombonierkę, zrób dla mnie, chociaż to.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Niby się ze mnie naigrawał, ale czułam, że liczy na coś więcej.
– Co tak właściwie należy do obowiązków Walentynki? – spytałam robiąc unik. – Niewolnicze oddanie i takie tam. Sama wiesz.
– Hm, jeśli to wszystko… – Przyjęłam prezent, choć zastanawiałam się jednocześnie, jak dać chłopakowi do zrozumienia, że możemy być tylko przyjaciółmi. Jak znowu dać mu to do zrozumienia. Jakoś nie tracił nadziei. – Co robimy jutro? Jedziemy do lasu czy na ostry dyżur?
– Do lasu – zadecydowałam. – Nie tylko ty masz swoje obsesje.
Zaczynam wierzyć, że ta polana mi się przyśniła.
– Znajdziemy ją – pocieszył mnie. – A motory w piątek? – zaproponował.
Zwęszyłam okazję i postanowiłam ją bezzwłocznie wykorzystać.
– W piątek idę do kina. Od tygodni obiecuję mojej paczce ze stołówki, że w końcu się z nimi wybiorę.
Zwłaszcza Mike byłby wniebowzięty.
Jacob raptownie posmutniał. Zanim spuścił oczy, zdążyłam jeszcze zobaczyć, co się w nich pojawiło.
– Pojedziesz ze mną? – dodałam szybko. – No, chyba, że nie odpowiada ci towarzystwo staruchów z ostatniej klasy.
Próba pokazania Jacobowi, gdzie jego miejsce, się nie powiodła. Nie miałam serca go odrzucać. Żyliśmy w takiej symbiozie, że gdy się smucił, i mnie robiło się smutno. Poza tym wcale nie cieszyłam się na wyjście z ludźmi ze szkoły. Przyrzekłam Mike'owi, że pójdę, ale tylko z grzeczności. Pomyślałam, że z Jacobem u boku będzie mi przyjemniej.