Planując jej się poprzyglądać, przytuliłam się bokiem do oparcia fotela i ani się obejrzałam, a chmury za oknem poróżowiały. Obudził mnie odgłos podnoszonej przez Alice rolety.
– Co jest? – spytałam sennie.
– Poinformowali go o swojej odmowie. Zauważyłam, że euforia dziewczyny zniknęła bez śladu.
– Jak zareagował? – Gardło ścisnęła mi panika.
– Najpierw w jego głowie panował zupełny chaos. Trudno było się w tym wszystkim rozeznać, tyle miał pomysłów.
– Jakich na przykład?
– Najdłużej obstawał przy tym, żeby wybrać się na polowanie – zdradziła ze zgrozą.
Polowanie? Czy w Toskanii były w ogóle jakieś rozległe lasy? Alice dostrzegła na mojej twarzy zagubienie.
– Polowanie na ludzi – wyjaśniła. – Na mieście. Zmienił zdanie w ostatniej chwili.
– Pewnie przez wzgląd na Carlisle'a – stwierdziłam. – Żeby nie zdradzić jego ideałów.
– Być może.
– Zdążymy na czas?
Kiedy wypowiedziałam te słowa, we wnętrzu samolotu raptownie zmieniło się ciśnienie. Poczułam, jak maszyna obniża stopniowo lot.
– Mam taką nadzieję… Jeśli będzie się trzymał tego, co postanowił, jest szansa.
– To co w końcu postanowił?
– Postawił na prostotę. Po prostu wyjdzie na słońce.
Wyjdzie na słońce… Tylko tyle?
Aż tyle.
Pamiętałam doskonale, jak Edward iskrzył się na polanie – jak gdyby jego skórę pokrywały miliony kryształków. Tak, była to idealna metoda, żeby się ujawnić bez uciekania się do przemocy. Tego widoku nie był w stanie zapomnieć żaden śmiertelnik. Chcąc chronić swoją rasę i swoją tysiącletnią siedzibę, Volturi nie mogli pozwolić na podobną manifestację.
Zerknęłam na blade światło świtu sączące się przez samolotowe okienka.
– Spóźnimy się – wyszeptałam przerażona.
– Spokojna głowa – pocieszyła mnie Alice. – Edward ma skłonność do melodramatyzmu. Nie myśl, że planuje objawić się byle komu w przypadkowym zaułku, o nie. Chce sobie zapewnić jak największą widownię. Wiem już, że pójdzie na główny plac Volterry. Góruje nad nim wieża zegarowa. Edward wyjdzie z cienia, kiedy wskazówki wskażą południe.
– Mamy czas do dwunastej?
– Na to wygląda. Módlmy się, żeby nie zmienił scenariusza. Pilot oznajmił przez głośniki, wpierw po francusku, a potem po angielsku, że rozpoczynamy podchodzenie do lądowania – Rozległ się ostrzegawczy sygnał dźwiękowy i zapaliły lampki z symbolami zapiętych pasów.
– Jak daleko jest z Florencji do Volterry? – spytałam.
– Jeśliby przymknąć oko na ograniczenia prędkości… Bello?
– Tak?
Alice zmierzyła mnie wzrokiem, oceniając moją uczciwość.
– Czy miałabyś coś przeciwko, gdybym ukradła samochód?
Chodziłam nerwowo w tę i z powrotem po zatłoczonym chodniku przed głównym wejściem lotniska, kiedy nagle z piskiem opon zahamowało przede mną porsche. Jaskrawa żółć pojazdu biła po oczach. Wszystkich wokół mnie zamurowało.
– Pospiesz się! – zawołała Alice przez otwarte okno od strony pasażera.
Wgramoliłam się do auta pod ostrzałem spojrzeń. Równie dobrze mogłam mieć na głowie kominiarkę.
– Boże, Alice – jęknęłam. – Nie mogłaś ukraść jakiegoś normalniejszego wozu?
Dobrze, że chociaż szyby miał przyciemniane. Dzięki nim i czarnej skórzanej tapicerce w środku panował dający poczucie bezpieczeństwa półmrok.
Ruch był spory. Alice wyprzedzała auta z zabójczą precyzją, wykorzystując najdrobniejsze szczeliny. Krzywiąc się, wymacałam i zapięłam pas.
– Ważniejsze jest pytanie, czy nie mogłam ukraść jakiegoś szybszego wozu – poprawiła mnie. – Odpowiedź brzmi: raczej nie. Dopisało mi szczęście.
– Oby dopisywało ci nadal, kiedy zatrzyma nas policja. Rozbawiłam ją.
– Zaufaj mi, Bello. Nie dogoni nas żaden radiowóz. Jakby dla potwierdzenia swoich słów, docisnęła pedał gazu. Byłam po raz pierwszy i, być może, po raz ostatni za granicą.
Powinnam, więc była podziwiać okoliczne wzgórza, tudzież otoczone murami miasteczka. Nie za bardzo mi to wychodziło. Chociaż Alice była świetnym kierowcą, bałam się okropnie i wolałam nie wyglądać zbyt często przez okno. Na bawienie się w turystkę nie pozwalał mi również stres. Zamiast napawać się krajobrazami Toskanii, skupiłam się na naszej misji.
– Widzisz coś nowego?
– Chyba mają dziś w Volterze jakieś święto – zdradziła Alice. Wszędzie kłębią się tłumy, a ulice przyozdobiono czerwonymi flagami. Którego dziś mamy?
– Chyba dziewiętnastego.
– Co za ironia! Dziś przypada Dzień Świętego Marka!
– Co to takiego?
Zaśmiała się sarkastycznie.
– Obchodzą to święto hucznie raz w roku. Legenda głosi, że pięćset lat temu niejaki ojciec Marek – tak naprawdę był to ten Marek od Aro i Kajusza – przegonił z Volterry wszystkie wampiry, po czym kontynuował swoje dzieło w Rumunii, gdzie zginął męczeńską śmiercią. Oczywiście to bzdura – mieszka nadal w Volterze i ma się dobrze. To jego autorstwa są aktualne po dziś dzień przesądy głoszące, że wampiry odstrasza czosnek i krzyże.
Cóż – Alice uśmiechnęła się krzywo – skoro wampiry nadal nie nękają mieszkańców miasta, musiały być to metody niezwykle skuteczne. Dzień Świętego Marka to poniekąd także święto policji. To ona zbiera laury za to, że dzięki strażnikom Volturi poziom przestępczości jest w Volterze tak niski.
Dotarło do mnie, czemu chwilę wcześniej zawołała „co za ironia”.
– Volturi będą dziś bardziej skłonni ukarać Edwarda za jego wybryk niż w inny dzień, tak?
Dziewczyna spoważniała.
– Zgadza się. Zadziałają błyskawicznie.
Spojrzałam w bok, z trudem powstrzymując się przed przygryzieniem sobie dolnej wargi. Gdyby pojawiła się na niej krew w najlepszym przypadku skończyłybyśmy z Alice w rowie.
Słońce stało już na niebie niebezpiecznie wysoko.
– Edward nadal zamierza ujawnić się w samo południe? – Upewniłam się.
– Tak. Postanowił zaczekać. A oni czekają na niego.
– Powiedz, na czym będzie polegać moja rola.
Alice nie spuszczała oczu z wijącej się szosy. Wskazówka szybkościomierza niemal stykała się z prawym krańcem skali.
– Nie jest to zbytnio skomplikowane. Edward musi cię po prostu zobaczyć, zanim wyjdzie na słońce. I zanim zauważy albo wyczuje, że ci towarzyszę.
– Jak to zrobimy?
Alice wyprzedziła jakieś czerwone autko. Różnica prędkości pomiędzy nami a nim była tak duża, że wydawało się jechać do tyłu.
– Podprowadzę cię do niego tak blisko, jak to tylko będzie możliwe, a potem będziesz musiała pobiec w kierunku, który ci wskażę.
– Okej.
– Tylko się nie potknij – dodała. – Nie będziemy miały czasu jechać na pogotowie.
Tak, to byłoby do mnie podobne – własną niezdarnością doprowadzić do katastrofy. Niestety, nie mogłam niczego obiecywać.
Alice wytrwale ścigała się z czasem. Co jakiś czas z niepokojem zerkałam na słońce. Jego jaskrawość wpędzała mnie w panikę. Może Edward miał dojść do wniosku, że świeci dość mocno, by zagwarantować mu dostatecznie imponujący spektakl już teraz?
– Jesteśmy – oznajmiła moja przyjaciółka, wskazując podbródkiem najbliższe wzgórze o stromych zboczach.
Na jego rozległym szczycie budynki koloru sienny otaczały wysokie, sędziwe mury miejskie. Całość przypominała średniowieczny zamek. Efekt ten potęgowały liczne wieże.
Wpatrywałam się w cel naszej podróży, czując pierwsze przebłyski nowego lęku. Jedna jego odmiana, ale wyłącznie jedna, nie zstępowała mnie ani na minutę, odkąd poprzedniego dnia rano (a nie tydzień temu?) Alice przerwała moje spotkanie z Jacobem. Teraz doszła druga – bardziej egoistyczna.
Spodziewałam się, że to bardzo piękne miasto. Równie piękne, co przerażające.
– Volterra – zaanonsowała je Alice wypranym z emocji głosem.