Литмир - Электронная Библиотека

Mogłam pojechać do La Push po swój motocykl i poćwiczy – jazdę gdzieś na odludziu. Wizja ta była kusząca, ale do rozwiązania pozostawał jeden mały problem: kto miałby mnie później odwieźć na ostry dyżur.

Hm…

A łąka?

Kompas i mocno już zużytą mapę miałam w furgonetce i byłam zdania, że umiem posługiwać się już nimi na tyle sprawnie, żeby się nie zgubić. Gdybym Jacob raczył mnie kiedyś w przyszłości zaszczycić swoim towarzystwem, mogłabym mu się pochwalić wyeliminowaniem dwóch dalszych szlaków. Gdyby… Nie traciłam nadziei, choć istniało duże prawdopodobieństwo, że już nigdy się nie zobaczymy.

Wiedziałam, że jadąc do lasu, postępuję wbrew woli Charliego, ale wyrzuty sumienia postanowiłam zignorować. Kolejnego dnia w domu po prostu bym nie zniosła.

Kilka minut później pędziłam już furgonetką po znajomej drodze. Jak na Forks, warunki na spacer były idealne – niebo przesłaniały wprawdzie chmury, ale ani trochę nie padało. Spuściwszy wszystkie okna, rozkoszowałam się podmuchami ciepłego wiatru.

Wyznaczanie kursu zajęło mi rzecz jasna więcej czasu niż Jacobowi. Po zaparkowaniu auta w naszym stałym miejscu spędziłam dobre piętnaście minut nad kompasem i mapą, zanim zyskałam pewność, że kierunek, w którym pójdę, będzie odpowiadał właściwej linii na papierze.

Puszcza była dzisiaj wyjątkowo pełna życia – wszystkie stworzonka wyległy tłumnie korzystać z pięknej pogody. W koronach drzew ćwierkały ptaki, w powietrzu bzyczały owady, w zaroślach niewidoczne gryzonie. Mimo tylu różnorodnych dźwięków miałam jednak większego stracha niż dawniej – las przypomniał mi ten z moich najnowszych koszmarów. Tłumaczyłam sobie dzielnie, że to tylko złudzenie. Panikowałam, bo brakowało mi wesołego pogwizdywania Jacoba i odgłosów wydawanych przez drugą parę stóp w zetknięciu z wilgotną ściółką. Tłumaczenia nie na wiele się zdały. Im dłużej szlam, tym gorzej się czułam. Miałam coraz większe problemy z oddychaniem – nie z powodu narastającego zmęczenia, ale dlatego, że znowu zdawało mi się, że wyrwano mi żywcem płuca. Radziłam sobie, jak mogłam starałam się nie myśleć o bólu i owinęłam się ciasno ramionami. Zastanawiałam się nawet, czy nie zawrócić, ale stwierdziłam, że szkoda byłoby zmarnować to, co już osiągnęłam. Niczym medytacja podziałało na mnie wsłuchiwanie się w rytm kroków. Oddech mi się wyrównał, a myśli uspokoiły. Cieszyłam się teraz, że przetrwałam kryzys i nie zrejterowałam. Coraz lepiej radziłam też sobie z przedzieraniem się przez gęstwiny, wydawało mi się, że idę znacznie szybciej. Nie zdawałam sobie tylko sprawy, jak szybko. Sądząc, że pokonałam, co najwyżej kilka kilometrów, nawet nie zaczęłam wyglądać celu swojej wędrówki, Tymczasem, przeszedłszy pod niskim łukiem z pnączy i przecisnąwszy się przez kępę sięgających mi do piersi paproci, znalazłam się niespodziewanie na skraju mojej magicznej łąki. Trafiłam tam, dokąd chciałam, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Nigdy nie widziałam tak symetrycznej polany. Idealnie okrągła, jak gdyby ktoś wykarczował niegdyś celowo fragment lasu, nie pozostawiając jednak po sobie żadnych dewastacji przyrody. Po lewej, w pewnym oddaleniu szemrał strumień.

Kiedy zjawiłam się tu po raz pierwszy, było niezwykle słonecznie i kwitły już kwiaty, ale i w pochmurny dzień łąka zachwycała urodą. Porastały ją gęsto wysokie trawy, falujące uroczo na wietrze niczym powierzchnia jeziora.

Tak, było to, to samo miejsce, co wtedy… ale nie znalazł czego szukałam.

Rozczarowanie uderzyło mnie swoją siłą. Przyklękłam wśród traw, z trudem łapiąc powietrze.

Dłuższe przesiadywanie na łące nie miało większego sensu, nie pozostał tu żaden ślad po jej dawnym miłośniku, jej widok nie prowokował też u mnie upragnionych omamów. Przywoływał jedyni wspomnienia, do których i tak mogłam wracać w dowolnym momencie, jeśli tylko czułam się na siłach zmierzyć się z towarzyszącym im bólem. To przez ten ból nie byłam jeszcze w stanie wstać i odejść.

Bez Niego miejsce to było na dobrą sprawę zwyczajne. Nie wiedziałam, co właściwie spodziewałam się tutaj poczuć. Polana, chociaż piękna, ziała emocjonalną pustką. Jak mój koszmar. Na tę myśl zakręciło mi się w głowie.

Cóż, przynajmniej udało mi się dotrzeć tu samej. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że był to prezent od losu. Gdybym tak odkryła łąkę z Jacobem! Jak wyjaśniłabym mu swoje zachowanie? Nie potrafiłabym przecież ukryć, że staczam się w otchłań bez dna, że rozpadam się na tysiące kawałków. Musiałam zgiąć się w pól, żeby nie rozerwało mnie na strzępy. Zdecydowanie wolałam cierpieć bez świadków.

Miałabym też trudności z wytłumaczeniem mu, dlaczego tak mi spieszno do samochodu. Jak nic zdziwiłby się, że po tylu tygodniach wytężonych poszukiwań nie chcę spędzić na tej nieszczęsnej łące więcej niż pięć sekund. Gdyby nie fala bólu, od razu bym uciekła. Walczyły we mnie dwa sprzeczne pragnienia, próbowałam oderwać ręce od tułowia i wstać. Przyszło mi do głowy, że jeśli nie uda mi się podnieść, po prostu się odczołgam.

Jak dobrze, że nikt mi się nie przyglądał! Miałam wielkie szczęście, że byłam tu zupełnie sama!

Sama. Powtórzyłam to słowo w myślach z ponurą satysfakcją.

W tym samym momencie, w którym przełamałam się wreszcie i wyprostowałam, spośród drzew po przeciwnej stronie polany wynurzyła się samotna postać.

Zawładnęły mną emocje. W pierwszej chwili poczułam ogromne zdumienie – znajdowałam się z dala od szlaków i nie spodziewałam się nikogo spotkać. Zaraz potem w moim sercu zakiełkowała szaleńcza nadzieja – któż inny wiedział o istnieniu polany?

Wytężyłam wzrok. Mężczyzna miał wprawdzie jasną cerę, ale czarne włosy. Wpierw ogarnął mnie smutek, a zaraz potem wyparł go lęk. Czemu nieznajomy stał wciąż nieruchomo, czemu nie trzymał mapy? Z pewnością nie miałam do czynienia z turystą…

I wtedy go rozpoznałam.

Była to z mojej strony irracjonalna reakcja. Powinien był mnie przebiec zimny dreszcz. Laurent przybył do Forks przed niespełna rokiem, trzymał się z Jamesem, tym samym Jamesem, który później zastawił na mnie pułapkę i usiłował zabić. Laurent nie pomógł Jamesowi w osaczaniu mnie tylko dlatego, że się bal, bo stała za mną większa grupa wampirów. Gdyby tak nie było, zapolowałby na mnie bez najmniejszych skrupułów. Oczywiście od tego czasu musiał zmienić swoje upodobania, ponieważ, o ile było mi wiadomo, zamieszkał na Alasce z pewną wampirzą rodziną, która z powodów natury etycznej nie piła ludzkiej krwi – z rodziną, do której skierowali go ci, których nie miałam śmiałości wymieniać z nazwiska. Tak, strach byłby bardziej na miejscu, czułam jednak głęboką satysfakcję. Oto łąka odzyskała magiczne właściwości – spotkałam istotę nie z tego świata. Cóż z tego, że obecność tej istoty zagrażała mojemu bezpieczeństwu, skoro stanowiła żywy dowód na to, że istnieli i inni przedstawiciele jej rasy – zwłaszcza jeden, tak drogi mojemu sercu. Laurent ruszył w moją stronę. Wyglądał dokładnie tak samo, jak przed rokiem. Nie wiedzieć czemu, spodziewałam się, że coś zmieni, ale zaskoczona, nie pamiętałam, co to miało być. Nie było zresztą czasu na rozmyślania.

– Bella – Był w jeszcze większym szoku niż ja.

– Nie zapomniałeś, jak mam na imię. – Uśmiechnęłam się. Ucieszyłam się jak idiotka, bo zostałam rozpoznana przez obecnego wampira!

– Co za niespodzianka – powiedział Laurent, powoli się zbliżając.

– Chyba bardziej dla mnie. To ja tu mieszkam. Ty, o ile się nie mylę, miałeś przenieść się na Alaskę.

Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków ode mnie i przekrzywił głowę. Tyle miesięcy minęło, odkąd, na co dzień widywałam tak piękne twarze… Omiotłam wzrokiem jego szlachetne rysy z rosnącą ekscytacją. Nareszcie stałam oko w oko z kimś, przy kim nie musiałam niczego udawać, przy kimś, kto znał wszystkie moje sekrety.

– Masz rację – przyznał. – Przeniosłem się na północ. Widzisz, twój widok mnie zaskoczył, bo kiedy zobaczyłem, że dom Cullenów stoi pusty, pomyślałem sobie, że oni też się przenieśli.

42
{"b":"103759","o":1}