Литмир - Электронная Библиотека

Wytłumaczyłam sobie, że histeryzuję, bo oprócz stanu zdrowia Jacoba przejmuję się też tym, jak zniosę długie dni rozłąki. No właśnie jak długo mogło to potrwać? Wróciwszy do przerwanej lektury natrafiłam na złowróżbne zdanie: „Gorączka utrzymuje się od kilku dni do czterech tygodni”.

Cztery tygodnie? Rozdziawiłam szeroko usta. Nie, Billy nie miał prawa izolować Jake'a przez tak długi okres! Chłopak zwariowałby z nudów przykuty do łóżka cały miesiąc. Musiał spotykać się z rówieśnikami.

I skąd w ogóle ten pomysł z zakazem odwiedzin? W artykule zalecano chorym ograniczenie aktywności fizycznej, ale ani słowem nie wspomniano o nakazie ich pełnej izolacji. Mononukleozą łatwo było się zarazić.

Podjęłam decyzję, że wspaniałomyślnie dam Billy'emu tydzień a potem zacznę działać. Uważałam, że to z mojej strony hojny gest.

To był długi tydzień. Już w środę wydawało mi się, że nie dożyję soboty.

Kiedy postanowiłam odpuścić sobie wizyty w La Push na siedem dni, spodziewałam się, że inicjatywa wyjdzie w międzyczasie od Jacoba. Każdego dnia, po powrocie ze szkoły, biegłam do automatycznej sekretarki sprawdzić, czy nie zostawił dla mnie wiadomość. Każdego dnia odchodziłam od niej zawiedziona.

Trzy razy złamałam dane słowo i zadzwoniłam do Blacków, ale nikt nie odbierał, więc pewnie linii jeszcze nie naprawiono.

Zbyt dużo przesiadywałam w domu i zbyt często przebywałam sama. Bez Jacoba, bez naszych rozrywek i adrenaliny, wszystko to, co w sobie do tej pory tłumiłam, zaczęło wypełzać na powierzchnię. Gorzej znosiłam koszmary. Zapominałam, że wystarczy cierpliwie wypatrywać końca. Czy to w lesie, czy to na polu paproci, na którego środku nie stał już biały dom, nie widziałam nic prócz przeraźliwej pustki. Czasem towarzyszył mi Sam Uley nadal natarczywie mi się przyglądał – nie zwracałam jednak na niego uwagi. Jego obecność w niczym mi nie pomagała, nie dostawałam z jego strony żadnego emocjonalnego wsparcia. Czy pojawiał się w moim śnie, czy nie, budziłam się z krzykiem.

Wieczorne bóle także dokuczały mi bardziej niż kiedykolwiek. Sądziłam, że podczas ataku umiem się już jakoś kontrolować, ale po zniknięciu mojego wiernego druha moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. Noc w noc kuliłam się przed zaśnięciem na łóżku, obejmując się ramionami i łapiąc ustami powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba.

Zupełnie sobie nie radziłam.

Pewnego ranka, jak zwykle obudziwszy się z krzykiem, poczułam ulgę, bo przypomniało mi się, że jest sobota. Nareszcie mogłam zadzwonić do Jacoba, a jeśli telefony wciąż nie działały mogłam z czystym sumieniem wybrać się do La Push. Każda z tych opcji była o niebo lepsza niż samotne czekanie. Wystukałam numer, przygotowana na wysłuchanie kolejnej porcji sygnałów, tymczasem Billy odebrał już po drugim.

– Halo?

Aż podskoczyłam.

– Ojej naprawione! Cześć Billy, tu Bella. Dzwonię zapytać, co tam u Jacoba. Czy wolno mu już przyjmować gości? Tak sobie pomyślałam, że mogłabym wpaść po…

– Przykro mi, Bello – przerwał mi Indianin – ale Jacoba nie ma w domu.

Był dziwnie zdekoncentrowany, jakby oglądał jednocześnie telewizję.

– Och – Zbił mnie z tropu. – Czyli czuje się już lepiej?

– Tak, tak. – Billy zawahał się na moment, co też wydało mi dziwne. – Okazało się, że jednak nie miał mononukleozy. Złapał jakiegoś wirusa.

– Rozumiem. A… a gdzie jest teraz?

– Zabiera swoim volkswagenem kilku kolegów do Port Angeles. Chyba zamierzają iść na podwójny seans czy coś w tym rodzaju. Wróci dopiero wieczorem.

– Miło to słyszeć. Tak się martwiłam. Fajnie, że miał ochotę i siły na taki wypad. To dobry znak.

Z nerwów paplałam jak najęta. Musiało to brzmieć bardzo sztucznie.

Jacob czuł się na tyle dobrze, żeby pojechać z kolegami do miasta, ale nie dość dobrze, żeby do mnie zatelefonować! Dobrze się bawił, kiedy ja z godziny na godzinę coraz bardziej zapadałam się w sobie. Tak się przez te dwa tygodnie martwiłam! Tak się nudziłam. Byłam taka samotna! Najwyraźniej nie tęsknił za mną tak samo jak ja za nim.

~Czy coś mu przekazać? – spytał Billy uprzejmym tonem.

– Nie, dziękuję.

– Powiem mu, że dzwoniłaś. Do widzenia, Bello.

– Do widzenia – odpowiedziałam, ale już się rozłączył.

Przez chwilę stałam jak sparaliżowana.

Czyżby, tak jak się tego obawiałam, Jacob zmienił zdanie?

Czyżby mnie posłuchał i zdecydował, że szkoda marnować czas na kogoś, kto nie może odwzajemnić jego uczuć? Krew odpłynęła mi z twarzy.

Charlie zszedł po schodach na parter.

– Złe nowiny?

– Nie – skłamałam, odwieszając słuchawkę na widełki. – Bill mówi, że Jacob doszedł już do siebie. Na szczęście nie miał jednak mononukleozy.

– Przyjedzie do ciebie, czy ty pojedziesz do niego? – spyta! Charlie, myszkując w lodówce. Moja odpowiedź niespecjalnie go interesowała.

– Ani tak, ani tak – wyznałam. – Jedzie z kolegami do miasta.

Do ojca wreszcie coś dotarło. Oderwał wzrok od trzymanego w ręce sera i spojrzał na mnie z przestrachem.

– Nie za wcześnie na lunch? – Wskazałam podbródkiem na ser, próbując skierować rozmowę na inne tory.

– Ach, nie. Tak się rozglądam, co wziąć z sobą nad rzekę…

– Wybierasz się na ryby?

– Harry mnie zaprosił… no i nie pada. – Wyciągał z lodówki kolejne produkty i odkładał je na blat. Nagle drgnął, jakby coś sobie uświadomił. – Może chciałabyś, żebym został w domu, skoro Jake ma inne plany?

– Mną się nie przejmuj – rzuciłam z wymuszoną obojętnością. – Zresztą ryby lepiej biorą, kiedy pogoda dopisuje.

Przyjrzał mi się uważnie. Był w rozterce. Bał się z pewnością, że jeśli mnie zaniedba, wróci moje dawne otępienie.

– Jedź, jedź – zachęciłam go. Wolałam spędzić dzień w samotności niż z ojcem śledzącym każdy mój krok. – Chyba zadzwonię do Jessiki. Mamy niedługo test z matmy, a przydałyby mi się małe korepetycje.

To ostatnie akurat było prawdą, ale wiedziałam, że przyjdziemy poradzić sobie bez pomocy koleżanki.

– Świetny pomysł, Bello. Przez to całe siedzenie w garażu z Jacobem zaniedbałaś pewnie znajomych ze szkoły. Jeszcze pomyślą, że o nich zapomniałaś.

Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową, chociaż tak naprawdę opinia moich znajomych nic mnie nie obchodziła. Charcie zabrał się do pakowania prowiantu, ale przerwał i znów na mnie zerknął.

– Będziecie się uczyć tu albo Jessiki, prawda?

– Oczywiście. Gdzie indziej?

– Byle byście się nie zapuszczały do lasu. Mówiłem ci już, masz trzymać od puszczy z daleka.

Wzmianka o lesie nieco mnie zaskoczyła. Potrzebowałam kilku sekund żeby pokojarzyć fakty.

– Miś daje wam wciąż w kość?

Charcie spoważniał.

– Zaginął jeden turysta. Strażnicy leśni natrafili dziś rano na opuszczone obozowisko: namiot, plecak, wszystko w komplecie, ale ich właściciel zapadł się pod ziemię. Za to jakieś olbrzymie zwierzę zostawiło dookoła swoje ślady… Rzecz jasna, mogło przyjść później, zwabione zapachem jedzenia… Na wszelki wypadek, chłopcy zastawiają teraz pułapki.

Mruknęłam coś z grzeczności, ale myślami byłam gdzie indziej. Ostrzeżenia Charliego wleciały mi jednym uchem, a wypadały drugim. Bardziej od grasującego niedźwiedzia stresowało mnie zachowanie Jacoba.

Ojcu bardzo się spieszyło, co było mi na rękę. Nie zażądał ode mnie żebym zadzwoniła przy nim do Jessiki, czym oszczędził mi wiele trudu. Dla zabicia czasu przed jego wyjazdem zaczęłam gromadzić na kuchennym stole podręczniki szkolne, żeby schować je do torby. Gdyby się nie pakował, pewnie by zauważył, że wszystkie nie miały być mi przecież potrzebne.

Byłam taka zajęta, udając zajętą, że dopiero, gdy auto Charliego zniknęło za rogiem, zdałam sobie sprawę, że mam cały dom do swojej dyspozycji. Wystarczyły dwie minuty wpatrywania się w milczący telefon, żebym zyskała pewność, że w domu nie usiedzę. Zaczęłam rozważać różne opcje.

Jessica odpadała. Jeśli o mnie chodziło, dziewczyna przeszła na ciemną stronę mocy.

41
{"b":"103759","o":1}