Win przyciągnął kilka zaciekawionych spojrzeń. Konserwatywny ubiór nie cieszył się uznaniem wśród klienteli Clancy’ego. Ale nie wpatrywano się w niego długo. W tym lokalu nikt nie gapił się długo na nikogo.
– Czy to twój znajomek Aaron? – spytał Win.
Ubrany w biały garnitur Aaron siedział z tyłu baru. Tym razem nosił pod nim odsłaniającą muskulaturę koszulkę bez rękawków. Jego strój był kombinacją ciuchów z pism Gentlemani Quaterly i Pumping Iron, magazynu dla pakerów. Łapą wielką jak klapa od sedesu przyzwał ich do siebie.
– Cześć, Myron – powiedział. – To prawdziwa przyjemność znów cię widzieć.
– Poznaj Wina Lockwooda – odparł bywalec Myron Bolitar.
– Miło mi, Win.
Aaron posłał Winowi uśmiech. Wymieniając zabójcze spojrzenia, uścisnęli sobie dłonie. Żadnemu nie drgnęła powieka.
– Czekają na was na zapleczu. Chodźcie.
Aaron poprowadził ich do zamkniętych drzwi z weneckim lustrem.
Otwarły się natychmiast. Weszli. Ujrzeli tam dwóch gangsterów o kamiennych twarzach, długi korytarz oraz – nowinka! – wykrywacz metalu, jak na lotniskach.
Aaron wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: Znak czasu.
– Oddajcie z łaski swojej broń i przejdźcie.
Myron wyjął trzydziestkę ósemkę, a Win nowiutką czterdziestkę czwórkę. Tę z zeszłego wieczoru z pewnością zniszczył. Przeszli przez wykrywacz metalu. Nie zadzwonił. Mimo to dwóch gangsterów przesunęło po nich urządzeniami przypominającymi damskie wibratory. Na koniec przeszukano ich.
– Dokładna kontrola – rzekł Win.
– Niemalże przyjemna – dodał Myron. – Już myślałem, że każą mi pokazać język i zakaszleć.
– Tędy, wesołku – burknął jeden z drabów. Gangsterzy poprowadzili ich korytarzem. Aaron pozostał z tyłu i patrzył. Myronowi to się nie spodobało. Ściany były białe, dywan pomarańczowy. Wzdłuż korytarza wisiały litografie z widokami Riwiery Francuskiej. Front lokalu U Clancy’ego wyglądał jak spelunka, zaplecze jak gabinet dentysty. Na końcu korytarza pojawiło się dwóch nowych typów.
Uzbrojonych.
– Oho! – mruknął Myron do ucha Wina.
Win skinął głową.
Zbiry wycelowały w nich broń.
– Te, Złotowłosy. Chodź no tu – warknął jeden z nich.
– Złotowłosy?
Win spojrzał na Myrona.
– Mówi o tobie.
– A! Jestem blondynem. Rozumiem.
– Do ciebie mówię, Złotówo. Ruszże dupą.
– Bez gry wstępnej?
Win ruszył korytarzem. Ci spod wykrywacza metali odebrali im broń. Czterech bandziorów, cztery lufy. Duża siła ognia. Po ostatnim wieczorze gangsterzy nie chcieli ryzykować.
– Ręce na głowę. Idziemy.
Stojący od siebie w odległości trzech metrów Myron i Win wykonali polecenie. Do Myrona podszedł jeden z oprychów spod wykrywacza metali i znienacka rąbnął go kolbą w nerkę.
Myron upadł na kolana. Zemdliło go. Oprych kopnął go w żebra, poprawił i powalił na ziemię. A wtedy drugi oprych stanął mu na udach i zaczął je deptać, jakby gasił płonącą ściółkę. Raz trafił go w obolałą nerkę.
Mając wrażenie, że zaraz zwymiotuje, Myron jak przez mgłę dojrzał Wina. Win patrzył bez większego zainteresowania. Bardzo szybko ocenił, że w tej sytuacji nie zdoła mu pomóc. Zamartwianie się nie miało sensu. Wykorzystał czas na spokojne przyjrzenie się gangsterom. Nie cierpiał zapominać twarzy. Myron starał się przetrzymać lawinę kopniaków, zwijająca się w kłębek. Kopniaki okropnie bolały, ale były zbyt chaotyczne i pośpieszne, by wyrządzić mu poważną krzywdę. Jeden trafił go blisko oka. Siniak miał jak w banku.
– A to co, do cholery! – usłyszał okrzyk. – Dosyć tego!
W tej samej chwili kopniaki ustały.
– Odsuńcie się od niego!
Mężczyźni cofnęli się.
– Przepraszamy, panie Ache.
Myron odwrócił się na plecy. Nie bez wysiłku usiadł. W otwartych drzwiach stał Herman Ache.
– Dobrze się czujesz, Myron? – spytał.
– Jak nigdy dotąd – odparł Myron i puścił oko.
– Strasznie mi przykro – rzekł Ache i spojrzał groźnie na podwładnych. – Niektórym będzie jeszcze bardziej przykro.
Gangsterzy wycofali się jak skarcone kundle. Ludzie Hermana Ache’a nikomu nie spuszczali lania w korytarzu u szefa bez jego pozwolenia. Ukartował to, żeby przed rozpoczęciem; pertraktacji zrobić z niego dłużnika. Nie mówiąc już o drugim i ważnym elemencie: strachu przed bólem.
Korytarzem nadszedł Aaron. Pomógł Myronowi wstać i lekko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: Tani chwyt, ale co poradzisz.
– Chodź. – Herman kiwnął ręką. – Porozmawiamy w gabinecie.
Myron z wahaniem wszedł do środka. Nie był tu od kilku lat, ale niewiele się przez ten czas zmieniło. Nadal królował golf. Główną ścianę zdobiło pole golfowe pędzla LeRoya Neimana. Mnóstwo durnych rycin ze staroświeckimi golfistami. Zdjęcia lotnicze pól golfowych. W kącie gabinetu rozpościerał się ekran z torem golfowym, a przed nim pole startowe. Gracz uderzał piłką w ekran, komputer obliczał, gdzie spadała, odpowiednio do tego zmieniał obraz i gracz uderzał drugi raz. Wesołe miasteczko.
– Ładnie tu – pochwalił Win.
Dobrali się!
– Dziękuję, synu.
Herman Ache – nieco po sześćdziesiątce, opalony, zdrowy, w białych spodniach, żółtym golfie ze złotym niedźwiedziem Jacka Nicklausa zamiast krokodyla, tak jakby wybierał się na turniej do Miami Beach – obnażył w uśmiechu zęby w koronkach. Miał siwe włosy. Nie własne. Tupecik lub czuprynę z kliniki włosów, tak świetnie wykonaną, że mogła ujść za naturalną. Ręce w wątrobowych plamach. Twarz bez zmarszczek, co zawdzięczał najpewniej zastrzykom z kolagenu lub operacji plastycznej. Zdradzała go tylko szyja. Workowata i obwisła jak u Reagana, przypominała wielką mosznę.
– Siadajcie, panowie – rzekł.
Usiedli. Drzwi gabinetu zamknęły się. Zostali z Aaronem, dwoma gangsterami i Hermanem. Myrona mdliło trochę mniej.
Herman, z kijem golfowym w ręku, przysiadł na brzegu biurka.
– Podobno, Myron, nie możesz się porozumieć z Frankiem.
– Właśnie o tym chciałem porozmawiać. Herman skinął głową.
– Frank?
Drzwi otworzyły się i wszedł Frank Ache. Widać było, że są braćmi. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale na tym podobieństwa się kończyły. Frank był co najmniej dziesięć kilo cięższy od starszego brata. Głowę miał gruszkowatą, ramiona wąskie jak Woody Allen, a na brzuchu oponę, której pozazdrościłby mu Michelin Man. Łysy jak kolano, nie zrekonstruował owłosienia. Pomiędzy czarnymi zębami miał przerwy, a na twarzy trwały gniewny grymas.
Braci Ache wychowała ulica. Zaczęli od drobnych przestępstw i się wybili. Obaj widzieli śmierć swoich synów od kul. Obaj zabili wielu synów innych ludzi. Herman lubił uchodzić za bardziej kulturalnego od prymitywnego młodszego brata – kogoś, kto na co dzień obcuje z pięknymi książkami, sztuką i golfem. Jednak trudno mu było uciec od rzeczywistości. Stanowili awers i rewers jednej monety. Frank niemiło przypominał Hermanowi, skąd się wywodzi i kim jest z natury. Podczas gdy pierwszy czuł się w swoim świecie niczym w wodzie, Herman przeciwnie.
Pod rozpiętą bluzą szaroniebieskiego dresu z jaskrawożółtym wykończeniem Frank, na modłę arbitra elegancji Yvesa Saint Aarona, nie nosił koszuli. Czarne kłaki na piersi zlepiała mu straszliwie seksy – jakaś oliwka lub pot, a obcisłe, o kilka numerów za małe spodnie eksponowały wydatne krocze. Myrona znowu zemdliło.
Frank usiadł bez słowa przy biurku brata i czekał.
– A więc poszło wam o czarnego chłopca, który w koszykówkę – rzekł Herman.
– O Chaza Landreaux – odparł Myron. – Nie byłby zachwycony, że nazywasz go „chłopcem”.
– Wybacz staremu niedostatek politycznej poprawności. Przepraszam za to faux pas.
Win w milczeniu oglądał gabinet.
– Powiem ci, jak to widzę – ciągnął Herman. – Staram się być obiektywny. Twój pan Landreaux zawarł umowę, Wziął pieniądze. Przez cztery lata wspierał finansowo rodzinę. Kiedy przyszło do spłaty długu, okazał się zdrajcą.