Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Larry uniósł brew.

– Widzisz go, pętaka, jaki wrażliwy? – powiedział.

Myron nie zmienił miny. Kathy Culver, rozkwitającą piękność, urodziwą jak jej starsza siostra Jessica, poznał pięć lat temu, gdy chodziła do drugiej klasy liceum. Przed osiemnastu miesiącami Kathy tajemniczo zniknęła z kampusu Uniwersytetu Restona. Do dziś nikt nie wiedział, co się z nią stało ani gdzie przebywa. Jej historia zawierała wszystkie smakowite kąski, które uwielbiały media – była śliczną studentką, narzeczoną gwiazdy futbolu Christiana Steele’a, siostrą pisarki Jessiki Culver, a na pikantny dodatek w grę wchodził gwałt. Prasa rzuciła się na temat łapczywie jak krewni na zastawiony stół.

Ostatnio rodzinę Culverów dotknęła jeszcze jedna tragedia. Przed trzema dniami ofiarą „przypadkowego rabunku”, według słów policji, padł ojciec Kathy, Adam. Myron miał wielką chęć skontaktować się z Culverami, żeby złożyć kondolencje, ale z powodu uzasadnionych wątpliwości, czy będzie pożądanym gościem, uznał, że lepiej się nie narzucać.

– Skoro… Zapukano do drzwi.

– Telefon do ciebie, Myron – oznajmiła Esperanza, wsuwając przez nie głowę.

– To go przyjmij.

– Myślę, że powinieneś sam odebrać.

Z jej ciemnych oczu nic nie dało się wyczytać, ale ponieważ tkwiła w progu, zrozumiał, że to coś ważnego.

– Zaraz przyjdę – odparł.

Wycofała się za drzwi.

– Ale cizia!

Larry Hanson zagwizdał z podziwem.

– Dzięki, Larry. Taki komplement z twoich ust to cymes. – Myron wstał. – Zaraz wracam.

– Nie będziemy tu kiblować cały dzień.

– W żadnym razie. Myron wyszedł z salki.

– Dojna krowa – wyjaśniła Esperanza. – Podobno w pilnej sprawie.

Christian Steele.

Niewielu by się domyśliło, że kobieta tak drobnej postury, jak Esperanza Diaz to była zawodowa zapaśniczka. Przez trzy lata znano ją na turniejach jako Małą Pocahontas. To, iż była Latynoską, bez uncji indiańskiej krwi, w niczym nie wadził organizacji WDW (Wspaniałych Dam Wrestlingu). To mały pryszcz, stwierdziły. Latynoska, Indianka, co za różnica?

U szczytu zawodowej kariery Esperanzy we wszystkich sportowych halach Stanów Zjednoczonych odgrywano ten sam scenariusz. Pocahontas wchodziła na ring w mokasynach, zamszowej sukience z frędzlami i opasce przytrzymującej włosy, by nie opadały na śniadą twarz. Przed walką zrzucała z siebie sukienkę i zostawała w trochę frywolniejszym stroju, odbiegającym nieco od tradycji rodowitych mieszkańców Ameryki.

Zawodowe zapasy mają żałośnie ubogi scenariusz z nader niewidoma wariantami. Część zapaśniczek jest zła, część dobra. Ładna, drobna i szybka Pocahontas, ulubienica tłumów, była dobra i miała muskularne ciało. Wszyscy ją kochali. Zawsze wygrywała walki, bo jej przeciwniczki, aby odwrócić ich bieg, stosowały niedozwolone chwyty – takie jak sypanie piaskiem w oczy lub korzystanie z obcych przedmiotów, które widzieli wszyscy w wolnym świecie z wyjątkiem sędziego. Nadto zła zapaśniczka wprowadzała na ring parę kumpelek i we trójkę napadały na biedną Pocahontas, tłukąc bezlitośnie dzielną ślicznotkę ku zawodowi i jawnej zgrozie konferansjerów, którzy oglądali tę samą scenę przed tygodniem, dwoma, trzema…

Gdy zdawało się, że nie ma już żadnej nadziei, z szatni wypadała monstrualna Wielka Szefowa i odrywała damskie bestie od bezbronnej Pocahontas. A potem razem dawały straszny wycisk siłom zła.

Co za emocje!

– Odbiorę w gabinecie – odparł.

Wszedł i na biurku dostrzegł prezent od rodziców, tabliczkę z napisem:

MYRON BOLITAR

AGENT SPORTOWY

Potrząsnął głową. Myron! Wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś może tak nazwać własne dziecko. Kiedy rodzice przeprowadzili się do New Jersey, wszystkim w nowym liceum mówił, że na imię ma Mikę. Nic to nie dało. Spróbował więc z Mickey. Na próżno. Wszyscy uparcie nazywali go Myron. To imię było jak potwór z horroru, którego nie można zabić.

Odpowiedź na narzucające się samo przez się pytanie: Nie, nigdy tego nie wybaczył rodzicom.

Podniósł słuchawkę.

– Christian?

– To pan, panie Bolitar?

– Tak. Mów mi… Myron.

Pogódź się z nieuniknionym – cecha mędrca.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Wiem, jak bardzo jest pan zajęty.

– Właśnie negocjuję twój kontrakt. W sąsiednim pokoju siedzą Otto Burke i Larry Hanson.

– Bardzo się cieszę, ale to ogromnie ważne. – Christianowi drżał głos. – Muszę się z panem zobaczyć.

Myron przełożył słuchawkę do drugiej ręki.

– Coś się stało, Christianie? Co za spostrzegawczość!

– Ja… nie chciałbym o tym mówić przez telefon. Czy możemy się spotkać u mnie, w akademiku?

– Nie ma sprawy. O której?

– Jak najszybciej. Nie wiem… nie wiem, co o tym myśleć. Chcę, żeby pan to zobaczył.

Myron wziął głęboki oddech.

– Nie ma sprawy. Wyrzucę Ottona i Larry’ego – powiedział. – To dobrze zrobi negocjacjom. Będę za godzinę.

Zajęło mu to znacznie dłużej.

Wszedł do garażu Kinneya na Czterdziestej Szóstej Ulicy, niedaleko od swojej agencji na Park Avenue. Skinął głową garażowemu Mario, minął tablicę z cenami za parkowanie, u dołu której małymi literami napisano: „+ 97% podatku”, i skierował się do samochodu stojącego poziom niżej – forda taurusa w wersji podstawowej.

Już miał otworzyć drzwiczki, gdy usłyszał syk. Węża? Prędzej powietrza z przebitej opony. Tylnej prawej. Szybko sprawdził, że ją przecięto.

– Cześć, Myron.

Odwrócił się i ujrzał dwóch uśmiechniętych mężczyzn. Jeden z nich był rozmiarów nielicznego narodu Trzeciego Świata. Choć sam – przy wzroście metr osiemdziesiąt z okładem i wadze stu kilogramów – też nie należał do ułomków, to tamten mierzył ponad dwa metry i dobijał do stu trzydziestu. Ciało intensywnie trenującego ciężarowca miał tak napakowane mięśniami, jakby pod ubraniem nosił niezatapialne kamizelki ratunkowe. Drugi, przeciętnie zbudowany, paradował w filcowym kapeluszu.

Duży, z łapami sztywno zwisającymi przy bokach, podszedł ciężko do samochodu Myrona, przechylając głowę na boki przy akompaniamencie trzasków tej części anatomii, która u normalnych ludzi zwie się szyją.

– Kłopot z bryczką? – spytał ze śmiechem.

– Z oponą. W bagażniku mam zapasową. Zmień ją.

– Nic z tego, Bolitar. To drobne ostrzeżenie.

– Tak?

Zbudowany jak kamienica zbir chwycił Myrona za klapy.

– Zostaw Chaza Landreaux – powiedział. – On już podpisał kontrakt.

– Najpierw zmień mi oponę.

Olbrzym uśmiechnął się szerzej. Głupawo i okrutnie.

– Ostatni raz jestem taki miły. – Mocniej zacisnął dłonie na klapach i krawacie Myrona. – Rozumiesz?

– Na pewno zdajesz sobie sprawę, że od anaboli kurczą ci się jaja.

Mężczyzna poczerwieniał.

– Co ty powiesz? Prosisz się, żebym ci skuł mordę? Mam przerobić ją na owsiankę?

– Na owsiankę?

– No.

– Urocze.

– Wal się.

Myron westchnął. A potem w jednej chwili jego ciało ożyło. Najpierw strzelił oprycha z główki. Zachrzęściło jak żuki pod podeszwą. Z nosa wielkoluda trysnęła krew.

– Skurwy…

Jedną ręką przytrzymując jego głowę za potylicę, łokciem drugiej niemalże zgniótł mu tchawicę ciosem w grdykę. Osiłek zakrztusił się boleśnie i zapadła cisza. Uderzenie jak tasakiem dłonią w kark poniżej czaszki dokończyło dzieła.

Drab osunął się na ziemię niczym worek z piaskiem.

– Dobra, wystarczy!

Mężczyzna w miękkim filcowym kapeluszu podszedł bliżej, celując w pierś Myrona z rewolweru.

– Cofnij się!

Myron spojrzał spod oka na jego kapelusz.

– To prawdziwy pilśniak? – spytał.

– Cofnij się, powiedziałem!

– Dobrze, już się cofam.

– Nie musiałeś tego robić – powiedział niższy gangster tonem urażonego dziecka. – Wykonywał zlecenie.

– Biedny, zbłąkany młodzian. Czuję się okropnie.

– Zostaw Chaza Landreaux, dobra?

– Niedobra. Przekaż to Royowi O’Connorowi.

2
{"b":"101682","o":1}