Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zgasiła mocno niedopalonego papierosa i zapaliła następnego.

– To nowa metoda na rzucenie palenia – wyjaśniła. – Wypalam tyle samo papierosów, ale z każdym dniem mniej się zaciągam. Stopniowo się ograniczam aż do skutku. W tym tempie zajmie mi to najwyżej dwanaście lat.

– Powodzenia.

– Dziękuję.

– Co poza tym? Wydmuchała dym.

– Jeśli chodzi o tę ostatnią dziewczynę znalezioną w lesie, Adam zlecał dużo dziwnych badań.

– Jak to dziwnych?

– Zbytecznych. Moim zdaniem.

– Nie zidentyfikowaliście zwłok, prawda?

– Tak.

– Może zamawiał te badania, żeby ustalić jej tożsamość.

– Może. Tyle że zlecał je oddzielnie. Czekał na wyniki jednego badania i zamawiał następne. Pomiary antropologiczne, kształtu i rozmiarów kości czaszki, miednicy, stanu skostnienia, szwów czaszkowych.

– Mówi ci to coś?

Wzruszyła ramionami.

– Nic mi to nie mówi. To przykład tego, co nazywam dziwnym zachowaniem. Ten przypadek od początku był osobliwy. Sprawca rozbił dziewczynie czaszkę, ale nie to ją zabiło. On pochował ją w tym lesie żywcem. Zginęła, próbując się wygrzebać.

Zamilkła.

– W co była ubrana?

Sally lekko zesztywniała.

– Co się dzieje, Myron? – spytała, nachylając się w jego stronę.

– Nic. A dlaczego pytasz?

– Wiesz dlaczego.

– Ubranie tej zabitej znikło?

– Tak.

Serce opadło mu nagle do żołądka, niczym spadochroniarz z rozprutym spadochronem.

– Cholera!

– O co chodzi?

– Sally, wykonasz dla mnie badanie?

44

Siedzibą prywatnego detektywa, Briana Sanforda, okazał się bar go-go, oddalony dogodnie o przecznicę od kasyna Merva Griffina. W Atlantic City tak już było. Wielkie hotele strzelały w górę jak nieskazitelne piękne kwiaty, obojętne wobec obrastającego je szkaradnego zielska biedy i lichoty. Ale te kwiaty nie upiększały otoczenia, jak zapewniali właściciele kasyn. Przeciwnie, zielsko tym mocniej biło w oczy szpetotą.

Lokal go-go o nazwie Szparka Myszka prezentował się zgodnie z oczekiwaniami. W neonie mrugającym na zewnątrz brakowało liter, a tonący w przyćmionym świetle bar kontrastował z jaskrawo oświetloną sceną, na której pląsały na zmianę znudzone, przeważnie mało urodziwe kobiety z nadmiarem wałków tłuszczu, implantów i opryszczki.

Myron popełnił gruby błąd, wchodząc do pomieszczenia z grubsza przypominającego toaletę. Sedesy były zapchane kostkami lodu, chyba zastępującymi spłuczki, a brak drzwiczek w kabinach wcale nie przeszkadzał klientom w załatwianiu się. Jeden z przykucniętych uśmiechnął się do Myrona i pomachał mu ręką.

Myron postanowił wstrzymać się z potrzebą.

– Jak się dostać do biura Briana Sanforda? – zawołał do barmana.

– Co podać? Michelob, Bud, Bud Light, Coors?

– Chcę tylko dowiedzieć się…

– Michelob, Bud, Bud Light, Coors?

Myron wyjął pięć dolarów. Barman schował je do kieszeni.

– Drzwi za barem – powiedział. – Schodami na pierwsze piętro.

Nie zaczekał na podziękowania. Oto kapitalizm.

Do Myrona podeszła tancerka, która miała przerwę, i uśmiechnęła się, odsłaniając zęby – każdy wykrzywiony w inną stronę. Arcydzieło obłąkanego ortodonty?

– Cześć – powiedziała.

– Cześć.

– Ładny jesteś.

– Jestem goły.

Odwróciła się na pięcie. I po romansie.

Schody nie skrzypiały. Trzeszczały. Myron cały czas bał się, że runą. Na piętrze były tylko jedne drzwi. Otwarte. Zapukał w ścianę. Zajrzał.

– Halo! – zawołał.

Do drzwi podszedł mężczyzna, jak nic Brian Sanford. Cały w uśmiechach. W beżowym garniturku, prasowanym po raz ostatni za czasów inwazji w Zatoce Świń.

– To pan zostawił wiadomość na sekretarce? – spytał.

– Tak.

Biuro Sanforda było minikasynem. Zamiast biurka stał stół do ruletki. W kącie jednoręki bandyta. Gdzie okiem sięgnąć, leżały talie kart, a na podłodze walały się pamiątkowe kości do gry, takie z wydrążonymi dziurami, programy wyścigów konnych i karty do gry w keno.

– Brian Sanford – przedstawił się gospodarz, wyciągając rękę. – Wszyscy mówią mi Blackjack. Wie pan, komu zawdzięczam przezwisko?

Myron potrząsnął głową.

– Frankiemu. Tak nazywam Franka Sinatrę. Nie Frank. Frankie.

Zamilkł.

– Dobre – rzekł Myron.

– Któregoś wieczoru Frankie i ja gramy w Sands, a mnie karta wali jak cholera. Wtem Frankie odwraca się w moją stronę i mówi: „Kurde, spójrzcie na tego Blackjacka. Nie przegrywa”. „Hej, Blackjack!” – woła do mnie ni z tego, ni z owego. Ksywka się przyjęła. I teraz wszyscy mówią mi Blackjack. Dzięki Frankiemu.

– Piękna sprawa.

– Tak to jest. Więc czym mogę służyć, panie…

– Olsen. Merlin Olsen.

Blackjack uśmiechnął się domyślnie.

– Czemu nie, gram w każde klocki. Pan spocznie, panie Olsen.

Myron usiadł.

– Ale zanim zaczniemy, mistrzu, muszę z góry o czymś uprzedzić – rzekł Sanford, obracając w dłoni kości do gry niczym chińskie kulki, które ponoć poprawiają krążenie.

– O czym?

– Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Załatwiam wiele poważnych spraw. Wie pan, od czego zaczynałem w tym biznesie?

Myron potrząsnął głową.

– Byłem szefem ochrony w Caesars Pałace w Las Vegas. Głównym szefem. Zna pan życie. Pracowałem w Vegas, nie? Ale Donny – tak nazywam Donalda Trumpa – Donny poprosił mnie, żebym zajął się ochroną jego pierwszego hotelu na tym wybrzeżu. A potem zaczął mi suszyć łeb, żebym zorganizował ochronę Tadż Mahalu. „Donny – powiedziałem mu – mam za dużo na głowie”.

Myron popatrzył w górę. Nad Sanfordem unosiła się co najmniej tona kitu.

– A mój problem jest taki. Jutro rano spotykam się ze Steviem – Steve’em Wynnem. Punkt siódma. Świetny gość. Ranny ptaszek. Od piątej rano na nogach. Wie pan, że jest ślepy? Ma kataraktę czy coś tam. I ukrywa to. Ale nie przed najbliższymi przyjaciółmi. W każdym razie Stevie chce, żebym coś dla niego zrobił. Normalnie bym odmówił, ale chodzi o osobistą przysługę, a Stevie to dobry przyjaciel. W przeciwieństwie do Donny’ego. Za Donnym nie przepadam. Odkąd chajtnął się z Marią, uważa się za ogiera.

– Panie Blackjack…

– Wystarczy Blackjack – zapewnił Sanford, unosząc ręce w górę.

– Mam kilka pytań… Blackjack. Chcę zasięgnąć pańskiej opinii w ważnej sprawie.

Sanford skinął głową. Z wielkim zrozumieniem. Nie podciągnął spodni jak ważna figura, choć powinien.

– W jakiej?

– Wykonał pan ostatnio dla mojego znajomego, pana Ottona Burke’a, pewne zlecenie.

Sanford uśmiechnął się od ucha do ucha.

– A, tak. Ottona. Lepszy gość. Niesamowity bystrzak. Jak tylko wpada do Atlantic, zawsze mnie odwiedza.

I nazywasz go Ottie, pomyślał Myron.

– Kilka dni temu dostarczył mu pan magazyn. Numer Cyców.

Sanford nabrał czujności. Rzucił kości na stół. Wypadła jedynka i dwójka.

– No i? – spytał.

– Chcemy wiedzieć, jak pan na niego trafił.

– Jacy „my”?

– Współpracuję z panem Burkiem – wyjaśnił Myron, czując niesmak.

– To dlaczego nie zadzwonił Ken? To on zwykle się ze mną kontaktuje.

Myron nachylił się konspiracyjnie.

– Ta sprawa go przerasta, Blackjack. Uznaliśmy, że tylko panu możemy zaufać.

Sanford skinął głową. Znów z wielkim zrozumieniem.

– Mam być szczery?… To nie może wyjść poza nas.

– Oczywiście.

– Jest pan pierwszym kandydatem do zastąpienia Kena. Wiemy jednak, ile ma pan pracy.

Oczy Sanforda lekko rozbłysły.

– Bardzo mi miło, panie Olsen, ale dla kogoś takiego jak Otto Burke, mógłbym…

– Najpierw pomówmy o tamtym, dobrze? Jak pan natrafił na ten magazyn?

Sanford znów stał się czujny.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jaką mam pewność, że współpracuje pan z Ottonem. Że nie jest pan jakimś łapserdakiem z ulicy?

– Wiedziałem!

Myron uśmiechnął się.

– Co?

– Zapewniłem Ottona, że jest pan właściwym gościem do tej roboty. Porządnym. Ostrożnym. To nam się podoba. Tego nam potrzeba.

55
{"b":"101682","o":1}