***
Tego wieczoru Bellis po raz pierwszy zadała na głos pytanie, co by zrobili gdyby nie udało im się wrócić do kraju. Potraktowała tę hipotezę jako bodziec do dyskusji.
Lecz kiedy zdała sobie sprawę, że ucieczka nie jest jedyną kwestią, spłynęła na nią specyficzna spokojna zgroza. „Rzeczywiście, co będzie jeśli nie zdołamy uciec? Czy to jest koniec? Czy to jest ostatnie słowo?”
Silas przyglądał się jej ze smętną i zmęczoną miną. Patrząc na niego Bellis z nagłą i brutalną wyrazistością zobaczyła wieże, targowiska i ceglane tereny lęgowe swojego rodzinnego miasta. Przypominała sobie o znajomych. Nowe Crobuzon… Wiosną cuchnące żywicą, pod koniec roku zimne i zawikłane, w święto Poranka Jabbera rozświetlone, obwieszone gimgewami i lampionami, wśród przytupu rozśpiewanego tłumu, pociągów ozdobionych symbolami kultu. A o północy każdego dnia roku skąpane w świetle latarni.
Toczące wojnę, krwawą wojnę z Gengris.
– Musimy ich jakoś ostrzec – powiedziała cicho. – To jest najważniejsze. Niezależnie od tego, czy wrócimy czy nie, musimy ich ostrzec.
Po tych słowach rozstała się z mrzonkami. Z jednej strony bardzo ją to przygnębiło, z drugiej trochę uśmierzyło wewnętrzne rozgorączkowanie. Plany, które poddawała pod rozwagę, były teraz bardziej przemyślane, bardziej systematyczne, dające większą szansę sukcesu.
Bellis zrozumiała, że kluczem do wszystkiego jest Hedrigall.
O zwalistym człowieku-kaktusie, bajarzu z Dreer Samher i aeronaucie, krążyło wiele opowieści. Spowijał go obłok plotek, prawdziwych i kłamliwych. Spośród rzeczy, które zdyszanym tonem opowiedział jej Szekel, najmocniej utkwiła jej w pamięci jedna: Hedrigall był na wyspie ludzi-moskitów.
Dało się w to uwierzyć. Był kupcem-piratem z Dreer Samher, czyli członkiem jedynej na świecie grupy społecznej, która miała regularne kontakty z anopheliusami. W ich żyłach płynęła nie krew, lecz żywica: niezdatna do picia. Mogli bez strachu uprawiać handel wymienny, byli z ludźmi moskitami.
„Może Hedrigall coś pamięta?”
Dzień był pochmurny i ciepły, Bellis pociła się od chwili, kiedy wyszła z domu do pracy. Na przekór swojej chudości pod koniec dnia czuła się tak, jakby ciążył jej nadmiar ciała. Dym cigarillos zdawał się uciskać jej głowę jak śmierdzący kapelusz i nawet nieustające wiatry Armady nie omiotły jej do czysta.
Silas czekał na nią pod jej kwaterą.
– To prawda – powiedział z ponurym uniesieniem. – Hedrigall tam był. Pamięta. Wiem, jak działają kupcy z Dreer Samher.
Ich mapy mogły zyskać na dokładności, a ich wiedza o wyspie stracić na hipotetyczności.
– Hedrigall jest lojalny, dlatego muszę uważać – powiedział Silas. – Nawet jeżeli nie zawsze zgadza się z tym, co każą mu robić jest wierny Niszczukowodom. Ale mogę uzyskać od niego informacje. Zdaj się w tym na mnie.
Nawet licząc to, czego dowiedzieli się od Hedrigalla, dysponowali zaledwie garścią niepowiązanych ze sobą faktów. Ciągle tasowali je od nowa, upuszczali jak bierki i patrzyli, jak spadają. Bellis, wyzbyta tego nierealistycznego, desperackiego pragnienia wolności, zaczęła dostrzegać pewien porządek w układach faktów.
Aż powstał plan.
Plan tak luźny, tak mgławicowy, że ciężko było przyznać, iż nie mają nic więcej.
Siedzieli milczący i niepewni. Bellis słyszała powracające pomruki fal i patrzyła, jak dym z jej cigarillo rozsupłuje się koło okna, przesłaniając nocne niebo. Zjawisko to nagle ją zniesmaczyło: poczuła się schwytana w pułapkę. Jej życie zostało zredukowane do nocnego szukania pomysłów. Ale teraz coś się zmieniło.
Być może to była ostatnia taka noc.
– To dla mnie nie do wytrzymania – powiedział w końcu Silas. – To dla mnie nie do wytrzymania, że nie mogę… Ale czy ty sobie poradzisz? Bierzesz na siebie bardzo ciężkie zadanie.
– Muszę – odparła. – Ty nie znasz wysokiego kettai. Jest jakiś inny sposób przekonania ich, żeby cię zabrali?
Silas zazgrzytał zębami i pokręcił głową.
– A z tobą nie będzie problemów? – spytał. – Twój przyjaciel Johannes wie, że raczej nie jesteś wzorową obywatelką Armady, prawda?
– Przekonam go. Na Armadzie nie będzie zbyt wielu czytelników książek w kettai. Ale masz rację, Johannes to jedyna realna przeszkoda.
– Umilkła, aby w końcu podjąć zamyślonym tonem: – Nie sądzę żeby wspomniał im o mnie. Gdyby chciał utrudnić mi życie, gdyby podejrzewał, że jestem niebezpieczna, wiedziałabym o tym.
Myślę, że honor czy coś w tym guście nie pozwala mu o mnie mówić.
„Nie o to chodzi” – pomyślała od razu. „Dobrze wiesz, dlatego nie doniósł, że jesteś dysydentką. Niezależnie od tego, jak rozegrałaś sprawę i co o nim myślisz, on uważa cię za swoją przyjaciółkę”.
– Kiedy to przeczytają – powiedział Silas – i zdadzą sobie sprawę, że Krüach Aum nie pochodzi z Kohnid i być może jeszcze żyje, przypuszczalnie będą wychodzili z siebie, żeby go znaleźć. Ale jeśli nie będą? Musimy ich nakłonić, aby popłynęli na tę wyspę, Bellis. W przeciwnym razie nie mamy nic. Żądamy od nich rzeczy niemałej. Masz świadomość, dokąd chcemy ich wyprawić. Wiesz, co tam jest. Resztę spraw możesz zostawić mnie, zgromadzę wszystko, co potrzebne. Mam pieczęć, napiszę ostrzeżenie. To wszystko mogę zrobić. Ale niestety, tylko to – dodał rozgoryczony. – A jeśli nie popłyną na wyspę, nie mamy nic. – Wziął do ręki książkę Krüacha Auma i powoli ją kartkował. Dotarłszy do aneksu z danymi, spytał: – Przetłumaczyłaś to, tak?
– Na tyle, na ile umiałam.
– Nie spodziewają się dostać w swoje ręce tej książki, ale sądzą, że może i bez niej uda im się podnieść awanka. Jeśli im ją damy, to może nic więcej nie będą potrzebowali. Może ją przeglądną i rozszyfrują, wykorzystując do tego ciebie i wszystkich innych tłumaczy i naukowców z liceum i „Wielkiego Wschodniego”. Może tutaj jest wszystko, czego potrzebują do podniesienia awanka. Może sprezentujemy im ostatni element układanki. – Miał słuszność. Jeśli Aum nie rozminął się z prawdą, to na tych stronach zawarte były wszystkie niezbędne dane, wszystkie informacje, wszystkie konfiguracje. – Natomiast bez książki nie mamy nic, co mogłoby ich nakłonić do wykorzystania twojej wiedzy i co mogłoby ich zwabić na wyspę – podjął. – Dalej będą płynęli tam, gdzie się wybierają i być może uda im się podnieść awanka, bazując na tym, co już wiedzą. Gdyby nie wiedzieli, że książka się znalazła, zadowoliliby się tym, co mają, ale jeśli dostaną jej część, będą chcieli mieć całość. Musimy zamienić tę książkę z prezentu w… przynętę.
Po chwili Bellis zrozumiała. Wydęła usta i skinęła głową.
– Tak – powiedziała. – Daj mi ją.
Przekartkowała aneks i zaczęła się zastanawiać, jak to rozegrać.
W końcu wzruszyła ramionami i po prostu wydarła kilka kartek.
Po tym wstępnym momencie dziwnej euforii poczynała sobie ostrożniej. Musiała to dobrze upozorować. Pomyślała o innych uszkodzonych woluminach, które widziała. Zaczęła wymyślać nieszczęścia, które mogą spotkać książki. Woda i ogień? Trudno dokładnie powielić ich żywiołowe działanie.
A zatem uszkodzenia fizyczne.
Otworzyła książkę na aneksie, położyła na sterczącym z podłogi gwoździu i nadepnęła, a potem kopnęła ją. Przy nadepnięciu gwóźdź przebił równania i przypisy, a przy kopnięciu wyrwał je.
Wyszło idealnie. Po trzech stronach aneksu z definicjami i omówieniami terminów papier został wyrwany z korzeniami. Zostały tylko postrzępione brzegi, małe wypustki z okaleczonymi słowami. Wyglądało to na efekt głupiego wypadku.
Spalili aneks, szepcząc przy tym między sobą jak łobuzerskie dzieci.
Po chwili strony książki uleciały kominem, pozostał z nich dym rozwiany nad Armadą.
„Jutro ruszamy do akcji” – pomyślała Bellis. „Jutro zaczynamy.”