Bellis patrzy, oddycha ciężko, nie rusza się. Wszędzie indziej walka jest brzydka: przypadkowa, chaotyczna i głupia. Fakt, że Doul potrafi uczynić ją piękną, budzi w niej grozę.
Doul na chwilę nieruchomieje, kiedy oddziały crobuzońskie przegrupowują się i biorą go w okrążenie. Został otoczony. A potem jego ceramiczny brzeszczot świeci niby polerowana kość.
Pierwszy sztych jest precyzyjny, za szybki dla oka, wbija się w gardło i cofa w gejzerze żywicy, topiąc człowieka-kaktusa w jego własnym życiu. Potem okrążenie się zacieśnia, Uther Doul znowu woła swoje imię, bez śladu strachu, zmienia postawę i sięga do przywieszonego u pasa silnika, uruchamiając Miecz Możliwości.
Rozlega się trzask podobny do wyładowania elyktrycznego. Bellis nie widzi wyraźnie prawego ramienia Doula, które wydaje się migotać, opalizować. Wyskoczyło z kolein czasu.
Doul porusza się – tanecznie – i ustawia twarzą ku ciżbie napastników. Lewe ramię odgina się do tyłu ze swobodnym, małpim wdziękiem, a prawe szokująco szybko unosi do góry. Miecz rozkwita.
Jest płodny, jest przepełniony, sypie echami. Doul ma tysiąc prawych ramion, tnących w tysiąc stron. Niby jakieś osłupiająco skomplikowane drzewo, uzbrojone w miecz ramiona rozrastają się we wszystkich kierunkach, solidne i upiorne.
Niektórych właściwie nie widać, niektóre są całkiem nieprzezroczyste. Wszystkie poruszają się z prędkością nadaną im przez Doula, wszystkie dzierżą jego miecz. Zachodzą na siebie i przenikają się nawzajem – i zadają kąśliwe ciosy. Doul macha mieczem od lewej do prawej i od prawej do lewej, w dół i do góry, dźga, paruje i rąbie wszystko naraz. Sto ostrz odbija każde natarcie wrogów, a wielokrotnie więcej brutalnie kontratakuje.
Jego nieprzyjaciele są porznięci palimpsestem monstrualnych ran Doul uderza, po czym krew i wrzaski buchają wokół niego niewiarygodnymi erupcjami. Crobuzońscy marynarze zastygli. Przez moment patrzą, jak ich towarzysze broni padają w objęcia krwawej śmierci. A Uther Doul znowu się porusza.
Woła swoje imię, obraca się, skacze i zwija w kulę, kopie i wiruje, zawsze w ruchu, i wszędzie zadaje ciosy Mieczem Możliwości. Jest otoczony, spowity, niemal zasłonięty przez prawie-miecze. Jego szarą zbroję ledwo widać przez półprzezroczystą ścianę jego ataków. Uther Doul jest jak duch, jak bóg zemsty, jak najeżony brzeszczotami zabójczy wiatr. Przemieszcza się przez szeregi mężczyzn, którzy dokonali desantu na jego statek, i wzbija tumany ich krwi, konających, kończyny i głowy turlające się po pokładzie. Jego zbroja jest czerwona.
Bellis przez moment widzi jego twarz. Szpeci ją warkot dzikiego zwierza.
Crobuzończycy padają jak muchy i strzelają ze swojej broni jak dzieci.
Jednym ciosem, który zadaje niezliczone rany, Doul rozcina kobietę-taumaturga, która próbuje go spowolnić, jej ulatniająca się moc doprowadza jego krew do wrzenia. Obala zwalistego człowieka-kaktusa dzierżącego tarczę, która odpiera wiele setek ataków Doula, lecz nie może ochronić Crobuzończyka przed nimi wszystkimi. Morduje miotacza ogniem, którego zbiornik z pirotycznym gazem pęka i wybucha, jeszcze zanim twarz marynarza zostaje rozpłatana. Każdy cios miecza oznacza niezliczone rany.
– Na wszystkich bogów… – szepcze Bellis do siebie, nie słysząc tego. – Niech Jabber ma nas w swojej opiece…
Jest porażona.
Uther Doul włączył Miecz Możliwości na niecałe pół minuty.
Po zgaszeniu silnika odwraca się do pozostałych przy życiu crobuzońskich marynarzy i nieruchomieje ze spokojem na twarzy. Zimna, nieruchoma kamienność jego prawego ramienia jest szokująca. Doul wygląda jak jakiś potwór, jak jakiś posoczny upiór. Oddycha głęboko mokry, lepki, ociekający cudzą krwią. Uther Doul woła swoje imię, zdyszany, dziko triumfujący.
Niewidoczny w cieniu Bellis mężczyzna odsuwa posążek od ust.
Jest przerażony. Jest przejęty zgrozą. „Nie wiedziałem” - myśli gorączkowo. „Nie wiedziałem, że może tak być…”
Mężczyzna najpierw widział, jak jego wyzwoliciele wtargnęli na pokład, widział, jak powoli przełamywali opór przeciwnika, zdobywając „Wielki Wschodni”, przejmując kontrolę nad tym okrętem, sercem Armady… A później widział, jak w parę sekund padają zakrwawieni i unicestwieni przez Uthera Doula.
Zerka w panice ku fregatom wciśniętym między „Sorgo” a miasto, po czym znowu całuje się z posążkiem i czuje, jak rzeźba pluje w niego swoją moc. Mężczyzna rozważa podbiegnięcie do krawędzi nadbudówki i przedostanie się nad ciałami w dole na któryś z crobuzońskich statków.
– To ja! – mógłby zawołać. – Jestem! To dzięki mnie przybyliście tutaj! Płyńmy, uciekajmy, wynośmy się stąd!
„Nie pokona ich wszystkich” - myśli. Patrzy na skąpaną w czernieni postać Uthera Doula i wraca mu odwaga. „Nawet z tym przeklętym mieczem jest ich za dużo, a statki armadyjskie jeden po drugim idą na dno. W końcu dotrze tutaj więcej oddziałów crobuzońskich i będziemy mogli odpłynąć”. Odwraca się i patrzy w morze, gdzie okręty wojenne dobijają resztki armadyjskiej floty.
Znowu szykuje się do przeskoku, ale zauważa coś niepokojącego.
Legiony holowników i parowców, które otaczały Armadę niby aureola, które przez dziesięciolecia ciągnęły miasto, aby ostatnio stracić pracę na rzecz awanka, zaczynają się odrywać od orbity miasta i płynąć w stronę crobuzońskiej floty.
W ciągu minionych kilku godzin uwijające się jak w ukropie załogi przekwalifikowały je: ustawiły na nich działa, załadowały je po brzegi czarnym prochem i środkami wybuchowymi, harpunami, komórkami flogistonowymi, armatami i bolcami, które zostały prowizorycznie przyspawane, przynitowane, przylutowane i przyśrubowane. Żaden z nich nie jest okrętem wojennym, żaden z nich nie ma szans w starciu z pancernikiem, ale jest ich tak wiele.
Pogardliwa salwa z „Porannego Wędrowca” zmiata jeden z nich ale za nim płynie całe ich mnóstwo.
Twarz niewidocznego mężczyzny zastyga w wyrazie przerażenia „Nie pomyślałem…” - zająkliwie mówi do siebie w duchu. „Nie pomyślałem o nich”.
Powiedział swemu rządowi wszystko - ostrzegł przed nauskopistami, żeby crobuzońscy meteoromanci ukryli zbliżanie się swojej floty; przed statkami powietrznymi, żeby przygotowano golemy; poinformował, z iloma statkami przyjdzie się zmierzyć. Siłę ekspedycji tak skalkulowano, żeby pokonała armadyjską marynarkę wojenną, na której temat mężczyzna zebrał i przekazał szczegółowe dane. Nie przyszło mu jednak do głowy, aby uwzględnić w rachubach te bezużyteczne, pokancerowane wiekiem holowniki, parowce, trawlery i frachtowce. Nie wyobraził ich sobie zuchwale wyładowanych środkami wybuchowymi. Nie pomyślał, że mogą pomknąć po wodzie ku pancernikowi czy okrętowi wojennemu i ostrzeliwać go ze swoich, pożal się Boże, dział jak agresywne dzieci. Nie wyobraził sobie, że ich załogi w ostatniej chwili zeskoczą z ruf do wody, wsiądą na tratwy i szalupy ratunkowe i będą patrzyły, jak ich porzucone jednostki walą w burty crobuzońskich okrętów, jak eksplodując, rozrywają grube na kilkanaście centymetrów żelazo.
Na zachodzie ciągną się smugi brudnych kolorów i słońce stoi bardzo nisko na niebie. Załogi dwóch sterowców czekających koło „Uroca” z Pragnieniowic niecierpliwią się.
Brucolac i jego kadra wampirów wkrótce się zbudzi i będzie gotowa do walki.
Ale w rufowej części miasta coś się zmienia. Crobuzończycy, którzy dokonali desantu, wytrzeszczają oczy ze zdumienia i zgrozy,
Armadyjczycy zaś patrzą z żarliwą nadzieją.
Holowniki i parowce nadal prują fale w stronę nadpływającej crobuzońskiej – mkną ku okrętom wojennym na przegrzanych maszynach, ster prosto, cała naprzód – po czym, pojedynczo albo dwójkami taranują jednostki wroga. Kilka tryska do góry fontannami metalu i ludzkiego ciała jeszcze przed dotarciem do potencjalnej ofiary, ale jest ich tak wiele.