Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Tanner odpływa do tyłu, trzęsąc się gwałtownie, patrząc, jak mężczyzna umiera, patrząc, jak nautilus wypełnia się wodą, zaczyna wirować i idzie na dno.

Martwych i rozszarpanych porozrzucało po pokładach statków i po morzu, jakby byli kawałkami spalonego papieru w przypadkowy sposób rozlokowanymi przez ogień.

Tanner Sack poluje na ludzi.

Dookoła niego statki pikują na dno. Otaczają go konający mieszkańcy jego dawnego kraju. Krwawią i wywrzaskują bąbelki powietrza. Są zbyt głęboko, aby dotrzeć na powierzchnię. Żaden z nich już nigdy nie zaczerpnie powietrza.

Tanner dostaje nagłych torsji, rzygowiny przemocą rozwierają mu gardło i wychlustują na zewnątrz. Do mdłości dochodzi poczucie odklejenia od czasu, jakby był pijany lub spał, jakby to było wspomnienie, już teraz, kiedy dopiero się wydarza.

Pod nim przepływają dziwne ciemne stworzenia, które w pierwszejchwili bierze za ludzi-ryby, czyli swoich sojuszników, ale szybko orientuje, że był w błędzie.

Znikają i Tanner nie ma czasu, żeby pozwolić sobie na luksus zastanawiania się, co to było.

Walka toczy się dalej, spazmatycznymi porywami. Z rozdartej burty książkowickiego, nakręcanego statku sypią się koła zębate, ogromni sprężyny i sponiewierane ciała kheprich. Woda wokół statków z Czasów jest lepka od żywicy porozrywanych ludzi-kaktusów. A tam gdzie bomby rozrywają strupodziejów, chmury ich krwi twardnieją w strupowe szrapnele. Hotchi są miażdżeni między kadłubami.

Bestie przywołane przez armadyjskie wiedźmy-raki wbijają pióra w crobuzońskie statki i wrzucają załogi do wody, chwyciwszy marynarzy kłapiącymi szczękami. Jest ich jednak zbyt wiele, żeby nad nimi zapanować i stają się też groźne dla swoich przywoływaczy.

W oparach smogu armadyjskie pociski trafiają w armadyjskie pokłady, a crobuzońskie oszczepy i kule przebijają ciała crobuzońskich żołnierzy.

W różnych momentach bitwy kobiety i mężczyźni podnoszą wzrok i widzą niebo, słońce, przez czerwone chmury, przez wodę, przez błony własnej i cudzej krwi. Niektórzy leżą tam, gdzie padli i konają ze świadomością, że światło nisko zwieszonego nad horyzontem słońca jest ostatnim, jakie w życiu zobaczą.

Bo słońce zachodzi. Do zmierzchu została może godzina.

Dwa spośród wielkich armadyjskich parowców wojennych są zniszczone, a jeden ciężko uszkodzony, tylne działa przypominają kończyny powykręcane porażeniem mózgowym. Dziesiątki statków pirackich i mniejszych jednostek poszły na dno.

Z crobuzońskich okrętów wojennych tylko „Pocałunek Darmocha” został unieszkodliwiony. Reszta doznała uszkodzeń, ale walczy dalej.

Crobuzońska flota wygrywa. Klin statków zwiadowczych, pancerników i batyskafów przedarło się przez szyki armadyjskie i prze ku oddalonemu o kilka kilometrów miastu. Bellis obserwuje ich zbliżanie się przez ogromną lunetę na „Wielkim Wschodnim”.

„Wielki Wschodni” jest redutą, sercem miasta.

Trwamy ma stanowiskach! – krzyczy Uther Doul do otaczających go ludzi, do snajperów zagnieżdżonych w olinowaniu.

Nikt nie śmiał zaprotestować. Nikt nie zaproponował, żeby zadać awankowi ostrogę i uciec.

Crobuzońskie okręty wytrzymują kanonadę dział rozmieszczonych na „Sorgo”, choć same nie odpowiadają ogniem. „Nie chcą ryzykować uszkodzenia samej platformy” – zauważa w myślach Bellis. Są teraz dostatecznie blisko, aby widać było poszczególne elementy ich konstrukcji: mostki, wieżyczki, relingi i działa, a także załogi, które przygotowują się, sprawdzają broń, gestykulują i ustawiają się w szyku bojowym. Nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” unoszą się kłęby kordytu, od którego Bellis łzawią oczy. Rozpoczął się ostrzał z broni małokalibrowej.

To jest zorganizowany desant. Najeźdźcy nie przybijają jak popadnie do rufowego brzegu miasta: utrzymują szyk, w kształcie grota strzały, i płyną prosto do zatoki łodzi wokół „Sorgo”. Crobuzończycy z rozmysłem kierują się ku „Wielkiemu Wschodniemu”.

Bellis odsuwa się od relingu. Na pokładzie w dole kotłuje się od Armadyjczyków gotowych do walki. Bellis uświadamia sobie, że nawała uzbrojonych ludzi odcięła jej drogę ucieczki z nadbudówki.

Jakaś cząstka jej duszy chce pozdrowić Crobuzończyków powitalnym okrzykiem, ale zdaje sobie sprawę, że jej krajanie nie są zainteresowani zabraniem jej do domu, że jest im wszystko jedno, czy ona żyje. Jest w rozpaczliwej rozterce, uświadamia sobie, że nie wie, czyjego zwycięstwa sobie życzy.

Odstępując do tyłu, nagle odnosi wrażenie, jakby na kogoś weszła, jakby poczuła w powietrzu jakieś zawirowanie, jakby ktoś szybko stoczył jej z drogi. Bellis wykonuje szybki piruet, uderzona obuchem paniki, ale nie widzi nikogo. Jest sama nad ciżbą uzbrojonych ludzi.

Patrzy w dół i jej wzrok pada na stojącego nieruchomo Uthera Doula.

Z hukiem skałkówek crobuzońska marynarka wojenna przystępuje do abordażu. Na styku obu wojsk dochodzi do najkrwawszej jatki. Armadyjczycy puszczają przodem ludzi-kaktusów; żołnierze crobuzońscy mają przed sobą mur ich potężnych, kolczastych ciał. Potężnymi zamachami wojennych toporów ludzie-kaktusy rozłupują przeciwników na pół.

Ale po stronie crobuzońskiej też walczą ludzie-kaktusy i ludzie strzelający z kuszarpaczy dociążonymi, wirującymi chakri, które niby ostrza toporów wbijają się w roślinne mięśnie i kości, odrąbują kończyny i rozcinają włókniste czaszki. Na okrętach najeźdźców są te taumaturgowie, którzy chwytają się za ręce i posyłają w armadyjską ciżbę błyskawice ciemno rozjarzonej energii negatywnej, antyświatła.

Crobuzończycy odpierają Armadyjczyków.

Wokół krępej nadbudówki, na której stoi Bellis, roi się od crobuzońskich marynarzy. Bellis jest sparaliżowana. Chce podbiec do nich, ale czeka. Nie wie, jak się to potoczy. Nie wie, co zrobi.

Na nadbudówce znowu ktoś jest. Wrażenie to pojawia się i znika.

Z ponurą i krwawą nieuchronnością wojska crobuzońskie przesuwają się przed pokład „Wielkiego Wschodniego”.

Umundurowani mężczyźni zbliżają się do Uthera Doula od strony rufy i obu burt. On czeka. Armadyjczycy padają wokół niego jak muchy, spychani, rażeni kulami ze skałkówek, ścinani kaskadą brzeszczotów.

Bellis obserwuje Doula, kiedy ten – otoczony przez zdobywających szybko teren nieprzyjaciół, pistolety, strzelby i szable – w końcu się porusza.

Wydaje z siebie przeciągłe szczeknięcie, dzikie, lecz melodyjne, które nabiera konkretnych kształtów i staje się jego imieniem.

– Doul! – woła, powtarza, wydłuża jak okrzyk myśliwego. – Dooooouuuuul!

I spotyka się z odzewem. Nie zaprzestając walki, Armadyjczycy podchwytują okrzyk i imię Doula rozbrzmiewa nad okrętem. Kiedy Crobuzończycy próbują go okrążyć, zbudować wokół niego zagrodę z broni, Uther Doul nareszcie atakuje.

Nagle w każdej dłoni trzyma pistolet skałkowy, wyjęty z kabury na biodrze, unosi je i strzela w różnych kierunkach, każda z dwóch kul rozszarpuje twarz mężczyzny. Zużywszy pociski, rzuca pistoletami, wykonując jednocześnie obrót – ludzie wokół niego jakby znieruchomieli – pistolety mkną przez powietrze, jeden trafia w pierś któregoś z wrogów, drugi innego w gardło, ale Doul ma już w rękach dwie inne skałkówki i znowu strzela jednocześnie – dopiero teraz dwie pierwsze ofiar zakończyły upadek – dwaj kolejni mężczyźni fikają nieestetyczne koziołki, jeden nie żyje, drugi kona. Doul wykonuje piruet skałkówki znowu są pociskami, odbierają dwóm mężczyznom przytomność.

Każdy ruch Doula jest doskonały: bezbłędny i prostoliniowy. Żadnego nadmiaru, żadnych zakrzywień.

Otaczający go ludzie zaczynają wrzeszczeć, ale napiera na nich od tyłu taran kolegów. Ociężale zbliżają się do Doula, który jest w powietrzu z ugiętymi nogami, wiruje pośród gradu pocisków. Strzela z nowych skalkówek, rzuca nimi w twarze kolejnych wrogów i dopiero wtedy ląduje. Trzyma w dłoni ostatni pistolet, strzela z niego do jakiejś struchlałej twarzy, ciska nim i wykonuje zaczerpnięte z repertuaru walki tupanej kopnięcie w powietrzu, które miażdży nos człowieka-kaktusa i spycha go na ciała jego crobuzońskich kamratów.

110
{"b":"101386","o":1}