Ulica była pusta.
– Proszę tego nie odkładać, najlepiej dziś wieczorem -rzekła mu już w przedpokoju. -Jeśli stało się coś złego, zastanowimy się wspólnie. Przecież bez nas me da pan sobie rady. Pan jest Niemcem?
– Nie – odparł machinalnie i natychmiast zrozumiał, że tym jednym słowem oddał się w ręce Jeanne Mole. -Jest źle – powiedział – jest bardzo źle. Przyjdę wieczorem, jeśli będę mógł.
Znaczyło to, że przyjdzie, jeśli do tego czasu Vormann nie odda go w ręce Elerta. Albo jeszcze krócej – jeśli będzie żył, bo przecież nie pozwoli się wziąć żywcem.
Jeanne skinęła tylko głową. Ona też tak to zrozumiała.
6
Siedział teraz w kasynie i czekał na von Vormanna. Jedno, co mu pozostało, to czekać. Po wyjściu Jeanne wstąpił do sztabu, dowiedział się, że pułkownik Elert wyjechał zaraz po rozmowie z nim, wróci prawdopodobnie rano. Niestety, nie udało mu się wyciągnąć od mrukliwego biuralisty z naszywkami feldfebla, czy przed wyjazdem rozmawiał z leutnantem von Vormannem. Ale to przecież o niczym nie świadczyło, bo Vormann mógł spotkać Elerta gdzieś w mieście albo pułkownik mógł zajść do biura, gdzie urzędował von Vormann. A może pojechali razem? Bo na chudego porucznika z monoklem nie udało się Klossowi natknąć, choć przez kilka godzin włóczył się po Saint Gille, wstępując do kafejek i restauracji. Jedynym miejscem, gdzie mógłby przyjść teraz wieczorem, jest właśnie kasyno. Kloss wypił już trzeci kieliszek koniaku, za każdym łykiem wyczuwając obce ciało w ustach: po wyjściu Jeanne specjalnym klejem przytwierdził do dziąsła małą szklaną kapsułkę, która w wypadku najgorszego, może być jeszcze ratunkiem.
W drzwiach ukazał się von Vormann. Nareszcie! Kloss poczuł coś w rodzaju ulgi. Erik stanąwszy w progu rozejrzał się, jakby kogoś szukał, a dostrzegłszy Klossa, ruszył ku niemu.
– Wino czy kieliszek koniaku? – zapytał Kloss.
– Oczywiście koniak – dostrzegł trzy puste kieliszki na marmurowym blacie. – Nie próżnujesz! Zauważyłeś już, że tutejsze wino jest podłe? Ja bym coś zjadł. Jesteś już po kolacji?
– Tak – skłamał Kloss. – Potwornie tu nudno. Nie wiesz, gdzie w Saint Gille można się dobrze zabawić?
– To zależy od poziomu zabawy – odparł Vormann. -Jest, jak wiesz, bilard, chętnie służę towarzystwem. Myślę jednak, że przedtem powinniśmy porozmawiać.
– O czym? – zdziwił się Kloss.
– Sądziłem, że powinniśmy skończyć naszą rozmowę.
– Wybacz, ale zupełnie nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, zdaje się, że o grze w bilard.
– Słuchaj, Hans – spochmurniał – nie należę do ludzi lubiących żarty. Prawdę mówiąc: nie znam się na żartach. Wydaje mi się, że dziś rano powiedzieliśmy sobie dostatecznie dużo.
– O czym ty mówisz?
– O placu Pigalle, gdzie sprzedają najlepsze kasztany.
– Racja. – Kloss jakby sobie coś przypomniał. – Rano też plotłeś o jakichś kasztanach – roześmiał się.
– Wybrałeś złą taktykę – Vormann powoli sączył koniak. – Dziś rano podałeś bezbłędnie odzew. Sądzę, że pułkownika Elerta niezwykle zainteresowałby fakt, że znalazł się nareszcie ktoś, kto zna to hasło.
– Ty także już dzisiaj piłeś -powiedział Kloss bezczelnie. Poczuł przypływ pewności siebie. Ze słów von Vormanna wynikało, że nie zawiadomił jeszcze Elerta, a więc nie wszystko stracone.
– Rozumiem. – Vormann znów wypił łyczek. – Nie uważaj mnie za durnia. Ktoś cię ostrzegł, tak? -Nie oczekiwał potwierdzenia ani zaprzeczenia. – Hasło znaliśmy tylko my dwaj: Elert i ja. Przesłuchaliśmy człowieka, który powtórzył je mnie zamiast tobie. Wyrażam się jasno?
– Powiedzmy.
– Od paru tygodni oczekuję kogoś, kto zna odzew. Zjawiłeś się, Kloss. Możesz pomyśleć, że Elert tak bez niczego, bez żadnych dowodów mi nie uwierzy – wysączył resztę kieliszka. – Powiedzmy, że masz rację, ale nawet gdyby nie uwierzył, twoja kariera jest skończona.
– A jednak nie zameldowałeś Elertowi.
– Jak sądzisz, dlaczego? Nie spieszy mi się. Mamy trochę czasu, Hans. Trochę, to nie znaczy tak wiele, byś ty nie musiał się pospieszyć.
– Z czym pospieszyć?
– Wyobraźmy sobie, że nie mam ochoty meldować Elertowi. Wyobraźmy sobie, że nie mam ochoty ci przeszkadzać. A może – Erik von Vormann ściszył głos -może nie wierzę w zwycięstwo Rzeszy hitlerów, elertów i podobnej hołoty, może byłbym gotów pracować z tobą przeciwko nim?
– Oczywiście me darmo, co, Vormann?
– Von Vormann, jeśli łaska. Dla kogo pracujesz? Rozumiesz chyba, że jeśli skłonny byłbym współpracować z Anglosasami, to sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej, gdyby twoimi mocodawcami byli bolszewicy.
– Sojusznicy przecież – powiedział Kloss. Nie mógł ciągle zrozumieć, ku czemu zmierza von Vormann.
– Phi! – prychnął tamten – na razie sojusznicy. A więc po pierwsze: chcę wiedzieć, dla kogo, po drugie: z kim tu na miejscu, a po trzecie – zawiesił głos – o trzecim punkcie porozmawiamy za chwilę.
– Zachowujesz się, jakbyś wczoraj zaczął pracować w Abwehrze. Czy sądzisz, że powiem ci cokolwiek?
– Nie masz innego wyjścia.
– Mógłbym poszukać.
– Uciec, rzucić wszystko w diabły? Nie wyglądasz na człowieka, który rezygnuje w pół drogi. Poza tym twoi mocodawcy nie byliby zadowoleni, gdybyś zamilkł teraz, kiedy możesz być najpotrzebniejszy. Inwazja jest kwestią miesięcy, a może tygodni.
– Więc już sobie odpowiedziałeś na swoje pytanie. Jesteś przekonany, że pracuję dla Anglików.
– A dla kogóż innego mógłbyś pracować? -uśmiechnął się. Nalał koniaku do kieliszków. – Przejdźmy zatem do trzeciego punktu, mój drogi. Nasz rodzinny majątek pod Insterburgen wymaga sporych inwestycji. W interesach Niemiec leży, by w majątkach von Vormannów działo się dobrze. Potrzebuję dziesięciu tysięcy dolarów. Na razie. Nazwijmy to pierwszą ratą.
– A więc po prostu szantaż?
– Brzydkie słowo, Hans. Von Vormannowie nigdy nie brudzili sobie rąk szantażem. To honorarium. Ty przecież też nie pracujesz za darmo? Myślę, że mogę się przydać w tym samym stopniu, co ty.
– Drogo się cenisz.
– Także ciebie drogo cenię. Sądzisz, że nie jesteś wart tyle?
– Nie do mnie należy odpowiedź.
– Daję ci na to trochę czasu, tydzień, no, powiedzmy, dziesięć dni. Tyle musi ci starczyć na zdobycie pieniędzy. Wtedy prozmawiamy o reszcie.
– A jeśli nie dostaniesz pieniędzy?
– No cóż, wtedy nie pozostałoby mi nic innego, jak poinformować o wszystkim Elerta. Ale zapewniam cię, że to ostateczność. Zrobiłbym to z prawdziwym żalem i niesmakiem. Twoje zdrowie, Hans -podniósł kieliszek. – Aha, jeszcze jedno. Na wypadek, gdybyś chciał mnie zlikwidować, no, gdyby na przykład przejechał mnie jakiś samochód albo zastrzelili mnie francuscy partyzanci, postanowiłem się zabezpieczyć. Sporządziłem dokładną relację z naszej rozmowy i oddałem w pewne ręce. A teraz wypijmy za naszą przyszłą współpracę. Nie pijesz? Trudno, wypiję sam. Teraz mogę ci odpowiedzieć na pytanie, którym zacząłeś naszą rozmowę. Pytałeś, gdzie się można zabawić w Saint Gille. Radzę pójść do pensjonatu
„Le Trou". Chodzą tam wszyscy nasi oficerowie, ja się tam także wybieram. Powiem ci jeszcze, że człowiek, który tak nieostrożnie przyszedł do mnie z hasłem, znał tamto miejsce. Ale bądź ostrożny. Pensjonat „Le Trou" znany jest także pułkownikowi Elertowi.
Kloss wolno popijał koniak. Przyglądał się chudym, kościstym palcom von Vormanna, bębniącym po marmurowym blacie stolika.
– Chyba skorzystam z twojej rady – powiedział. Potem postanowił zrobić przyjemność Vormannowi. -Jesteś niebezpiecznym przeciwnikiem, Erik. Chyba masz rację. Nie mam innego wyjścia, jak pójść z tobą na ugodę. A jeśli idzie o sumę…
Von Vormann przerwał mu w pół słowa:
– Nie próbuj się ze mną targować, mój drogi. -Wstał. -Musisz przemyśleć całą sprawę, więc zostawiam cię samego. – Sztywno, po prusku skłonił głowę. – Zegnam cię, Hans. Mam nadzieję, że jutro zagrasz ze mną w bilard.
Został nareszcie sam. W kasynie panował hałas. Ktoś nastawił patefon. Pijani czołgiści w kącie ryczeli na całe gardło bawarskie piosenki. Przywołał kelnerkę, żeby jej zapłacić, ale okazało się, że elegancki von Vormann uprzedził go.