Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kloss złapał właśnie rikszę na placu Unii.

– Spiesz się, bracie – powiedział po polsku. Niewiele go teraz obchodziła konspiracja. Rikszarz spojrzał ze zdziwieniem i nacisnął pedały. Mknęli prosto Marszałkowską. Pięć po dwunastej. Kloss rzucił chłopcu pieniądze i wyskoczył z rikszy. Był znowu niemieckim oficerem, któremu nigdzie nie pilno. Przeszedł obok kawiarni Pomianowskiego; spojrzenie przez szybę i uczucie ulgi obezwładniające niemal. Ruppert siedział sam przy stoliku. Natychmiast myśl: co się stało z Anną?

Anna szła Wilczą do Alej Ujazdowskich. Spieszyła się. Minęła grupkę ludzi zgromadzonych przy Bekanntma-chung przyklejonym na murze. Gdy dochodziła do rogu Mokotowskiej, zobaczyła nagle przed sobą pustą ulicę. Był to zawsze sygnał alarmowy. Przechodnie zniknęli z Wilczej. Jakiś sklepikarz z sutereny zatrzaskiwał drzwi swojej nory. Przystanęła. W tej chwili otarła się niemal o nią rozpędzona paniusia z bochenkiem chleba wystającym z torebki.

– Łapią na rogu Kruczej – szepnęła.

Anna natychmiast zmieniła trasę. Trudno – spóźni się o dziesięć minut. Skręciła w Mokotowską, doszła aż do placu Zbawiciela, omijając niebezpieczny kwadrat. Na Marszałkowskiej wydawało się bezpiecznie; gazeciarz wykrzykiwał „Nowy Kurier Warszawski", ludzie sterczeli na przystankach, a na rogu starszy pan w okularach sprzedawał jak zwykle papierosy własnej roboty w gilzach „Morwitan". Anna znała tego starszego pana. Był przed wojną wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Leśnictwa. Uśmiechnęła się do niego i przyspieszyła kroku. Było już dziesięć po dwunastej.

Kloss czekał. Z której strony nadejdzie Anna? Czy kawiarnia jest obstawiona czy są tylko w kawiarni? Musi zauważyć Annę dostatecznie wcześnie, w przeciwnym wypadku… Stanął w bramie. Nadjeżdżający tramwaj przysłonił mu na chwilę przeciwległą stronę Marszałkowskiej. Tramwaj ruszył i wtedy zobaczył Annę! Jak trudno me biec! Gdy przechodził przez jezdnię, wojskowy samochód otarł się niemal o niego. Anna była już na krawędzi chodnika, spostrzegła Klossa dopiero, kiedy podszedł do niej i potrącił ją tak gwałtownie, że torebka dziewczyny upadła na ziemię.

– Przepraszam – powiedział podnosząc torebkę. I dodał: – Nie idź tam. Gestapo!

Anna natychmiast zawróciła i zniknęła w tłumie. Kloss został sam. Skręcił w Piusa XI. Potem w ciągle pustą Mokotowską. Stanął i wyciągnął papierośnicę. Ręka mu drżała, gdy zapalał zapałkę.

Uspokój się, idioto – pomyślał. – Uspokój się, ona jest bezpieczna.

Na murze starej kamienicy zatarty, ale przecież widoczny, wymalowany koślawymi literami, widniał napis: „Warszawa walczy".

8

O 12.40 agenci gestapo podeszli do czekającego ciągle Rupperta.

– Idziemy – oświadczył jeden z nich – ona już nie przyjdzie.

Ruppert podnosił się niechętnie z krzesła; wiedział, co go czeka. Miał jeszcze odrobinę nadziei, gdy znaleźli się na Marszałkowskiej. Może się po prostu spóźniła, może ją jednak zobaczy! Ostatecznie pal diabli tę polską dziewczynę, chodzi przecież o niego, o Rupperta. On był właściwie bez winy, chciał żyć spokojnie i do niczego się nie mieszać. Nie lubił hitlerowców, ale nie miał także nic wspólnego z Polakami. Polacy dwukrotnie zmusili go do współpracy, a teraz zmusił go Lothar. Ojciec Willego, przemysłowiec z Ruhry, miał rację mówiąc, że człowiek jest tylko śrubką w maszynie i nie ma właściwie żadnego wpływu na kształtowanie własnego losu. Nie warto być bohaterem, warto natomiast mieć pieniądze i kobiety. A jeśli chodzi o cenę… Jaką cenę trzeba będzie zapłacić teraz za własne życie?

Lothar czekał już w gabinecie. Popatrzył na Rupperta swym szklanym wzrokiem, zapalił papierosa, nawet mu nie proponując.

– Okłamałeś nas – powiedział – a nas nie wolno okłamywać.

Ruppert chciał krzyknąć, że jest oficerem niemieckim, że nie pozwoli ze sobą tak rozmawiać, że nie wolno mówić mu per „ty", nawet jeśli jest podejrzany – że za kampanię polską otrzymał Żelazny Krzyż, ale wybełkotał tylko:

– Ja naprawdę się z nią umówiłem, może mi pan wierzyć! Bał się. Czuł krople potu na czole, miał dłonie wilgotne.

Czy zobaczę jeszcze Ilze? – myślał bez przerwy.

Lothar obserwował go uważnie; strach Rupperta nie uszedł jego uwagi. Lubił, gdy ludzie się bali, były to jedyne momenty coś warte w jego życiu; doznawał wówczas szczególnej rozkoszy, niemal fizycznej. Nigdy nie bił, gdy na twarzy przesłuchiwanego zobaczył to, co dostrzegał teraz na twarzy Rupperta. Wiedział wówczas, że to jego człowiek, że należy go oszczędzać, ale później zmieniał często zdanie i umiał zastrzelić bez wahania tchórza z którego już wszystko wycisnął.

– Dobrze sobie przypomnij – cedził słowa – nikomu nie powiedziałeś o naszej rozmowie?

– Nikomu, panie sturmbannFuehrer.

– Ilzie?

– Nie wspominałem Ilzie – powiedział Ruppert, a chciał krzyknąć: „Wara ci od tej dziewczyny, jak śmiesz mówić o niej po imieniu?"

– Jesteś pewien?

– Proszę mi wierzyć, panie sturmbannFuehrer.

W pobliskim pokoju rozległ się krzyk, urwany nagle, a Ruppert doznał złudzenia, że ten krzyk trwa, jakby ktoś puścił płytę, powtarzającą ciągle ten sam dźwięk.

Lothar uśmiechnął się, a uśmiechał się rzadko.

– Daję ci szansę – powiedział. – Właściwie nie powinienem tego robić, bo jesteś szmata i zdrajca, ale mam do ciebie słabość. Jeśli w ciągu dwóch dni znajdziesz tę dziewczynę…

– Jak mam to zrobić? – spytał Ruppert.

– Twoja sprawa, mój drogi. Myśmy nie kazali ci brać pieniążków od polskiego wywiadu… To twoja ostatnia szansa, Ruppert, a jeśli nie, wiesz, co cię czeka?

– Wiem – powiedział i wiedział naprawdę. Przed oczyma miał pusty dziedziniec gmachu przy Polizeistrasse, kamienne płyty, codziennie polewane i czyszczone. Gdzie zabijają? Pewno nie na dziedzińcu, tylko w piwnicy, w ciemności. Ruppert nie chciałby umierać w ciemnościach. Od dziecka bał się ciemności.

– A wstąp tam, mój drogi, do tej meliny – dodał Lothar. – Może spotkasz swojego starego znajomego, Szmidta. Bardzo chciałbym z nim pogadać.

Więc pozwalają mu odejść i Ruppert odchodzi, nie myśląc, że to tylko odroczenie wyroku. Wyjść – najważniejsze w tej chwili wyjść i nie widzieć bladej gęby Lothara i kamiennych płyt dziedzińca tego gmachu.

9

– Anna musi zniknąć – powiedział Kloss. – Lothar ma jej rysopis.

Siedzieli we trójkę w składziku. Marcin rozkładał figury na szachownicy, potem spychał je lewą ręką do pudełka. Anna położyła dłoń na ramieniu Klossa.

– Przesadzasz – uśmiechnęła się – najwyżej zmienię uczesanie.

Nie rozumieli, ciągle nie rozumieli! Nie doceniali przeciwnika, lata okupacji wpoiły im przede wszystkim pogardę dla Niemców.

– Zrobią wszystko, żeby cię znaleźć – tłumaczył. -Lothar teraz wie, że postanowiliśmy dotrzeć do Hen-ninga. Będzie go pilnował lepiej niż Kutschery. Lothar to niebezpieczny przeciwnik.

– Otrzymałem ponaglenie – Marcin mówił cicho, nie przerywając zabawy szachami. – Plany Henninga musimy mieć za wszelką cenę.

– Zapłacimy wysoką cenę – powiedział Kloss przez zęby i pomyślał, że tą ceną może być Anna albo on, albo oni wszyscy, ale wiedział także, że nie zrezygnuje i tak już będzie do końca tej wojny: niewykonalne zadania, które trzeba wykonać…

– Masz jakiś plan?- zapytał Marcin.

– Przekaż Adamowi, że jest spalony – powiedział. -Najlepiej zerwij z nim na pewien czas kontakt.

– Już to zrobiłem. Więc masz jakiś plan?

– Tak – rzekł Kloss. – Potrzebna mi będzie Anna.

– Powiedziałeś, że musi zniknąć.

– Zniknie jutro – każde słowo sprawiało mu ból. Nie miał prawa narażać Anny, a musiał ją narażać, bo to była jedyna szansa, by nierealne zamienić w ledwie prawdopodobne.

– Zgadzam się – powiedziała Anna. Kloss pomyślał, że brak jej wyobraźni; nie w pełni zdaje sobie sprawę z ryzyka. Podejmowała najtrudniejsze zadania i zawsze wierzyła, że to się musi udać. A przecież nie mogła wiedzieć, na czym polegał jego pomysł…

37
{"b":"100683","o":1}