Nie powiedziawszy więcej ani słowa, nie zaszczyciwszy niemieckiego oficera nawet spojrzeniem, wstał od stolika i podszedł do lady, za którą królowała czterdzie-stoparoletnia piękność. Kloss wykorzystał moment, gdy tamten płacił, zasłaniając sobą właścicielkę, sięgnął po zawinięty w serwetkę klucz.
Skończyła się bezczynność, papierkowa robota w biurze Abwehry, której jedynym urozmaiceniem były codzienne raporty składane Elertowi. Można przystąpić do realizacji pierwszego punktu planu, który w rozmowie z Jeanne i Henrykiem Kloss nazwał zupełnie zwariowanym.
Rozklekotany autobus przywiózł go do Hawru przed samą dziewiątą. Najpierw zaszedł do kasyna, żeby zobaczyć przynajmniej osobę, w której mieszkaniu zamierzał pobuszować. Benita von Vormann była dużą, tęgą, rudowłosą dziewczyną o malutkim głosiku. Wysłuchał sentymentalnej piosenki o żołnierzu niemieckim, który przywiózł swej dziewczynie szminkę z Francji, futro z Rosji, jedwab z Grecji. Wzruszeni oficerowie długo oklaskiwali pieśniarkę i żądali bisów, jakby tymi oklaskami i okrzykami chcieli zagłuszyć tkwiące w każdym z nich, starannie ukrywane przeświadczenie, że piosence brakuje ostatniej zwrotki. W ostatniej zwrotce dziewczyna powinna dostać kartkę, że jej dzielny ukochany poległ za ojczyznę i fuehrera.
Benita von Vormann mieszkała w dużym, nowoczesnym domu, niedaleko parku. Dom prawdopodobnie w całości zajęty był przez Niemców, bo w portierni zamiast tradycyjnej konsjerżki, drzemał pucołowaty żołnierz. Kloss minął go i zrezygnowawszy z windy, wspiął się na trzecie piętro. Mieszkanie było małe, urządzone z pewnym smakiem, bardzo kobiece. Nie spiesząc się, z wprawą, której nabrał przez parę lat, przetrząsnął szafy i walizki, starając się, by gospodyni po powrocie nie zauważyła obecności intruza. Ale choć spenetrował wszystkie szuflady i szafy, zajrzał nawet do spiżarni i łazienki, choć dokładnie obmacał suknie i bieliznę rudowłosej siostry leutnanta Vormanna, nie znalazł niczego. Zdjął ze ściany reprodukcję Matisse'a, ale choć z faktu jej obecności w tym pokoju wynikało, że gusty ma panna von Vormann niezbyt ortoksyjne, to jednak i tam nie znalazł tego, czego szukał. Jeszcze korespondencja w biurku, bezskuteczne poszukiwanie jakiejś skrytki.
Nic, znowu nic.
Pierwszy punkt planu – pomyślał Kloss – spalił na panewce. Jeśli to ma być wróżbą dla całości przedsięwzięcia, kiepsko ze mną.
Zabierał się właśnie do wyjścia, gdy usłyszał kroki za drzwiami, potem chrobot klucza w zamku. Niemożliwe, żeby już wróciła, zegarek wskazywał dopiero dziesiątą piętnaście. Zdążył uskoczyć za kotarę, gdy otworzyły się drzwi pokoju.
Wszedł oficer w mundurze pułkownika, rozejrzał się, jakby zdziwiony światłem, którego Kloss nie zdążył już zgasić.
Kloss poznał go od razu – był to ten sam pułkownik Tiede, z którym dzielił przedział podczas pamiętnego nalotu na pociąg. Tiede czuł się jak u siebie w domu. Fakt posiadania klucza świadczył, że nie bez powodu. Wrócił do przedpokoju, po chwili wszedł znów już bez płaszcza i czapki. Kloss przypomniał sobie, że tamten zachwalał mu kobiety rudowłose.
Przynajmniej teraz rozumiem, dlaczego – pomyślał. Pułkownik podszedł do barku, wyjął butelkę wermutu, nalał sobie, przyjrzał się płynowi pod światło, potem podniósł kieliszek do ust. Na ten moment czekał Kloss. Jedno uderzenie kantem dłoni, uderzenie, którego nauczył go japoński instruktor w obozie pod Erywaniem, i tym razem nie zawiodło. Tiede runął na dywan, twarzą w rozlany wermut. Teraz nie ma rady. Nie da się ukryć faktu, że ktoś wdarł się do tego mieszkania. Jednak policja musi być przekonana, że był to zwykły rabuś. Kloss dostrzegł na toaletce drewnianą kasetkę, którą przed paroma minutami odłożył, wypełnioną pierścionkami, bransoletkami, broszkami i inną biżuterią. Wysypał zawartość i wtedy zobaczył spoczywający na dnie list. Biała koperta, gotycki napis: „Po mojej śmierci dostarczyć do rąk własnych pułkownika Elerta". Oczywiście łąkowa pieczęć z herbowym odciskiem.
W pierwszej ciemnej bramie wyrzucił biżuterię. Dopiero potem wszedł do jakiejś kafejki, żeby przeczytać list, którego treść i tak znał. Von Vormann powiedział prawdę. W liście zrelacjonował rozmowę z Klossem wiernie i pedantycznie. W ostatnich zdaniach tłumaczył, dlaczego nie zameldował natychmiast o swoim odkryciu. Z wyjaśnień wynikało, że van Vormann pragnie przeniknąć do wrogiej siatki wywiadowczej, rozpracować ją dokładnie i dopiero wtedy zameldować o wszystkim.
– Akurat – pomyślał Kloss. Wyjaśnienie von Vormanna przekonało go ostatecznie, że wrażliwą duszę arystokratycznego leutnanta interesują wyłącznie ordynarne pieniądze.
Starannie spalił list i kopertę, bacząc, by nie został nawet skrawek możliwy do identyfikacji. Zatrzymał przejeżdżającego motocyklistę i upewniwszy się, że jedzie do Sain Gille, usiadł w koszu. A więc pierwszy punkt zrealizowany. Jutro dalszy ciąg gry.
8
Von Vormann był zaskoczony wczesną i niespodzie- waną wizytą Klossa.
– Ach, to ty – narzucił szlafrok na piżamę. – Proszę rozgościć się. -Wprowadził go do dużego, zagraconego pokoju, pełnego religijnych obrazów. Pokój był dość ciemny i nieprzytulny, meble bardzo zniszczone. Posadził Klossa na kanapie o podartym obiciu. Przez dziury wyłaziła gdzieniegdzie morska trawa. – Z czym przychodzisz? -Wcisnął monokl.
Poza czy naprawdę ma krótki wzrok? – pomyślał Kloss. Bez słowa podał Vormannowi szarą, pękatą kopertę.
– Już? – zdziwił się Vormann. Wysypał na stół zawartość. Jego długie palce poruszały się szybko w geście liczenia. Skończył liczyć i ostatnim banknotem cisnął ze złością o stół. – Co ty sobie myślisz, Kloss? Tu są tylko trzy tysiące. Powiedziałem dziesięć.
– Na razie więcej nie mogłem zdobyć.
– Masz jeszcze cztery dni. Chcę mieć wszystko albo…
– przysunął zwitek dolarowych banknotów w stronę Klossa: – Zabierz to.
Kloss z trudem ukrył zadowolenie. Tego właśnie oczekiwał. Nie przeliczył się. Duma przeważyła nad chciwością. Von Vormannowie nie targują się. Jeśliby Vormann wziął pieniądze, me byłoby żadnego wyjścia, jak zabić go od razu. A tak – można się jeszcze pobawić. Tylko Vormann nie wie, że w tej grze on będzie myszą, a Kloss
– kotem.
– Jak chcesz – powiedział obojętnie. Nie zdejmując rękawiczek, wkładał banknoty z powrotem do koperty.
– Pamiętaj – odezwał się von Vormann – że termin jest ostateczny i nie podlega prolongacie. – A potem dodał swoim zwykłym i uprzejmym tonem: – Napijesz się?
– Z przyjemnością – odparł Kloss. Wykorzystał moment, gdy tamten odwrócił się, by wyjąć z szafy butelkę, i kopertę pełną dolarów wepchnął pod obicie kanapy, najgłębiej, jak mógł.
Pułkownik Elert pochylał się nad rozpostartą na biurku wielką, sztabową mapą południowych wybrzeży Anglii i Walii.
Dobrze się składa – pamyślał Kloss. – To podziała mu na wyobraźnię.
– Proszę, proszę, Kloss. Właśnie miałem pana wezwać. Wyznaczyłem już termin przerzutu. Wspólnie z Vormannem opracuje pan rozkaz.
– Obawiam się, panie pułkowmiku, że trzeba będzie zmienić termin. – A na pytające spojrzenie Elerta, dodał: – Przychodzę złożyć panu pułkownikowi ważny meldunek.
Elert zapalił cygaro, przyjrzał się twarzy swojego oficera.
– Słyszałem, że jest pan częstym gościem w pensjonacie „Le Trou". Ponoć ma pan szczęście do dam.
– Właśnie w tej sprawie przychodzę.
– Czyżbym awansował na pańskiego powiernika w kwestiach sercowych? – W głosie Elerta zabrzmiała nie ukrywana ironia.
Kloss bez słowa sięgnął do portfela, wyjął skrawek mikrofilmu, owinięty w bibułkę. Podał Elertowi.
– Co to jest?
– Fragment mapy, która leży przed panem pułkownikiem z naniesionymi punktami przerzutu naszych grup do Anglii.
– Skąd pan to ma? – zapytał cicho. Twarz nabiegła mu krwią.
– Rezultat moich sukcesów sercowych – odparł Kloss spokojnie. – Znalazłem to w puderniczce niejakiej Jeanne Mole, właścicielki pensjonatu „Le Trou".