Tak zastał ich Brunner.
Ten prostak nigdy nie nauczy się manier – pomyślał Geibel – mógłby przynajmniej zapukać.
– Gdzie pan zostawił swojego przyjaciela Klossa, miał go pan przyprowadzić – pani Kobas nie wydawała się ani trochę zmieszana.
– Zdaje się, pani Irmino, że Brunner ma ochotę zepsuć mi wieczór sprawami służbowym – powiedział Geibel.
Pani Kobas zrozumiała, że powinna zostawić ich samych.
– Co się stało? – warknął na Brunnera, gdy wyszła.
– Musiałem zdjąć dentystę.
Idiota czy zdrajca? – pomyślał patrząc na Brunnera. Trzy godziny temu rozpoczęto obserwację domu przy ulicy Głównej 34. Jeden z najlepszych agentów Geibla, o pseudonimie Wolf, po trzech miesiącach węszenia ustalił, że w mieście pod obcym nazwiskiem mieszka wybitny działacz komunistyczny. Kiedy wreszcie zdobył jego adres i można było czekać cierpliwie, aż w sieć wpadną ludzie związani z bolszewicką agenturą, Brunner – prawa ręka Geibla – nie racząc go nawet o tym uprzedzić, zdejmuje tego dentystę, który jest zapewne postacią dość interesującą, ale którego i tak można było mieć, a przy okazji rozsupłać sieć łączności tego faceta, który zapewne nie zaprzestał swojej działalności; niewykluczone wcale, że ten dentysta jest skrzynką kontaktową albo że to on właśnie ma powiązania z nieuchwytną radiostacją, której praca nie daje spać Geiblowi.
– Co to znaczy musiałem? – zapytał spokojnie. – Czy panu, Brunner, znudziło się spokojne życie w tym miasteczku? Może stęsknił się pan za rosyjskim mrozem? Kto pana uczył roboty? Zdejmować lokal po trzygodzinnej obserwacji to analfabetyzm!
– Niechże pan posłucha – przerwał mu Brunner. – Nie było innego wyjścia, moi chłopcy zauważyli ślepego grajka, który rzępolił coś na podwórzu tego domu. Siedzieli w stróżówce i stróż się wygadał, że ślepiec przychodzi tu dwa albo i trzy razy dziennie. I wtedy rzucono mu monetę. Tylko z jednego okna, wie pan, z jakiego. Poszli za nim, dyskretnie, jak mieli przykazane, żeby zobaczyć, dokąd pójdzie, ponieważ Ruge słusznie podejrzewał, że papierek, w który owinięto monetę, może być zapisany. Ale chłopak, który chodzi ze ślepcem, musiał zauważyć, że są śledzeni. Wyciągnął z kieszeni starego jakiś papierek i udając, że przypala papierosa, zaczął palić tę kartkę.
Ruge doszedł do wniosku, że nie ma na co czekać, ja postąpiłbym tak samo.
– Jeśli to było na ulicy, nie musiał ruszać dentysty.
– Ten szczeniak im uciekł, panie obersturmbannfuehrer. Wpadł w jakąś bramę, tam musiało być przejście na inną ulice, bo tyle go widzieli. Z meldunku, bo to musiał być jakiś meldunek, ocalało jedno zdanie, a właściwie część zdania: „J-23 donosi, że transport 123 dywizji pancer…". Teraz pan rozumie, że nie było innego wyjścia. Ten szczeniak by go zapewne uprzedził, nie mogliśmy czekać, aż dentysta zwieje.
– A grajek? On chyba wam nie uciekł. A może pański Ruge pozwala uciekać także ślepcom?
– Kiedy zaczęli strzelać do szczeniaka, krzyknął coś do niego, a gdy Ruge podbiegł, ślepy już nie żył. Zgryziona ampułka skaleczyła mu wargi: cyjanek.
– Chodźmy – powiedział Geibel. – Musimy wypić piwo, które pan nawarzył.
Pani Irmina Kobas nie zatrzymuje ich, nie przypomina nawet Geiblowi o swojej przyjaciółce hrabinie, a Brunnerowi o obietnicy przyprowadzenia sympatycznego oberleutnanta Klossa.
– Nie można powiedzieć – rzekł Geibel zatrzaskując drzwi mercedesa – ładnie się spisały pańskie matoły. Pozwoliły uciec dzieciakowi i ślepcowi, bo pan chyba rozumie, Brunner, że ten ślepy nam zwyczajnie, bezczelnie uciekł.
Brunner milczy, zna bowiem swego szefa i wie, że każda odpowiedź może tylko bardziej rozwścieczyć obersturmbannfuehrera Geibla.
5
Kloss nie potrafił się skupić. Wpatrując się w szachownicę, zamiast zastanawiać się nad kolejnym posunięciem siedzącego naprzeciw inżyniera Meiera, mimo woli usiłował dokonać bilansu dzisiejszego dnia. Przede wszystkim narada u Geibla. Nie bardzo był zachwycony
perspektywą spędzenia kilku godzin w zadymionym gabinecie szefa gestapo, ale okazało się, że ta pozornie mało sensacyjna narada sprawiła, iż dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad oddziałem ochraniającym radiostację, a z aluzji Geibla wynikało, że SD ma informatora w oddziale lub w pobliżu oddziału. Kloss postanowił, że musi za wszelką cenę ostrzec Filipa. Choćby kosztem rozpuszczenia całego oddziału należy pozbyć się agenta z pobliża radiostacji. Tylko dzięki niej jego niebezpieczna robota ma jakiś sens. Uzyskane informacje wędrują do sztabu, a tam, połączone z informacjami uzyskanymi z innych źródeł, pozwalają uzyskać prawdziwy obraz sił, a niekiedy i zamiarów wroga. Czasem radiostacja jest wprost niezbędna, na przykład dziś: gdy uda mu się wydobyć z Meiera termin zakończenia prób prototypu czołgu o wzmocnionym pancerzu, musi to natychmiast przekazać Filipowi. Czołgi zostaną szybko zdemontowane, najwyżej tylko jedną dobę będą spoczywać w przyfabrycznym magazynie, potem pojadą dalej. Może do Protektoratu, może do Zagłębia Ruhry. Tylko w tym czasie zmasowany nalot bombowy może zniszczyć wszystkie prototypy wraz z dokumentacją. O północy jest czas nadawania – zostanie im cała doba na przygotowanie nalotu, nawet gdyby próby skończyły się dziś.
Powinni zdążyć. Rok pracy sztabu naukowców, pod kierownictwem inżyniera Meiera, pójdzie na marne, może nawet on sam zginie – przyfabryczny hotel mieści się
nad magazynami.
Kloss nie ma mc przeciwko Meierowi. Ten czterdzie-stoparoletni mężczyzna o pochylonych jak u sześćdziesięciolatka plecach nie jest mu niesympatyczny, przeciwnie, budzi zaufanie. Na pewno ma już dość wojny, może nie jest narodowym socjalistą, ale przecież pracuje dla nich i to jest ważne. Jego talent służy wojnie, choćby sam Meier był jej przeciwnikiem, wzmacnia faszyzm, choćby Meier nie był nawet faszystą.
– Pański ruch, poruczniku.
– Myślę – odpowiedział. – Wpędził mnie pan w kabałę, będę musiał stracić figurę.
– Niech się pan przyzna. Nie myślał pan o szachach. Był pan myślami gdzieś daleko. Rodzina?
– Coś w tym rodzaju – odpowiedział Kloss. Jest zdumiony przenikliwością tego wyblakłego mężczyzny o nerwowych dłoniach.
– Dajmy więc temu spokój – powiedział Meier, składając figury. – Mnie także trudno się skupić; kiedyś podobno dobrze grałem.
– No cóż! Po dniu pełnym sukcesów… Generał był zachwycony. Jeśli dobrze pójdzie, pański czołg za kilka miesięcy przestanie być prototypem. Musi pan być szczęśliwy.
– Byłbym, gdybym wiedział, że przybliży to koniec wojny choćby o jeden dzień.
– Chciał pan powiedzieć – Kloss przyoblekł swą twarz w zwykły uśmiech i podsunął inżynierowi paczkę papierosów – chciał pan zapewne powiedzieć, inżynierze, „jeśli mój czołg przybliży choćby o dzień nasze zwycięstwo"?
– Czy koniec wojny nie jest już zwycięstwem?
– Ma pan rację, Meier. Koniec wojny może oznaczać tylko nasze zwycięstwo.
Meier przyjrzał mu się badawczo, zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy podrażnione dymem.
– Gdyby nie to, że pana polubiłem przez te parę dni, Hans, gotów bym pomyśleć, że pan mnie…
– Sprawdza? Nie – roześmiał się szczerze. – Ludzi takich j.ak pan sprawdza ich dzieło. Najlepszą rekomendacją pańskiego oddania sprawie jest pański czołg.
– Naprawdę? – zapytał ironicznie Meier. – A gdybym projektował ciągniki rolnicze, albo dźwigi portowe?
– Zaraz, zaraz, więc żuraw portowy Meiera…
– Trzydziesty drugi rok! Jak to dawno! Interesował się pan dźwigami portowymi?
– W czterdziestym pierwszym roku miałem bronić pracy na politechnice w Gdańsku.
– Bronił pan cywilizacji europejskiej. – W jego głosie zabrzmiała teraz wyraźna drwina. Nagle spoważniał: -Czy mógłbym pana o coś prosić, Hans, czy mógłby pan coś dla mnie zrobić?
– Postaram się.
– Proszę mi powiedzieć prawdę. Pan jest przecież z Abwehry, wy wiecie, musicie wiedzieć znacznie więcej, niż przedostaje się do gazet. Co naprawdę było w Hamburgu? To dla mnie bardzo ważne: żona z dzieckiem i rodzice mieszkają w Hamburgu.