11
Kapitan Ruppert ciągle nie tracił nadziei. Ciągle wierzył, że zdarzy się coś, co umożliwi mu wydobycie się z sieci. Siedział przy pianinie i grał Mozarta. Stale ta sama fraza przychodziła mu do głowy, jakby zapomniał wszystko prócz tego jednego motywu. Ilza kręciła się po pokoju; podeszła do niego, położyła mu dłoń na ramieniu, ale to zamiast uspokajać, tylko drażniło.
– Willy, powiesz mi nareszcie?
Co mógłby jej powiedzieć? Gdy usłyszał dzwonek i zobaczył wprowadzanego przez ordynansa Lothara, zrozumiał, iż rzecz zbliża się ku rozwiązaniu.
Ilza zostawiła ich samych i Ruppert stanął obok Lothara, był mniej roztrzęsiony, na chwilę wróciła mu pewność siebie, znowu poczuł się niemieckim oficerem.
– Co pan z nią zrobił? – spytał nagle.
– Z kim? – Lothar nie zrozumiał.
– Z tą dziewczyną, którą dla pana znalazłem.
Lothar skrzywił się.
– Jeszcze to pana interesuje? Niech pan się nie zgrywa, Ruppert. Ta dziewczyna nic nie mówi – dodał ze złością. – Postanowiłem was skonfrontować, może przynajmniej przestanie zaprzeczać.
Ruppert milczał sporą chwilę.
– Nie chcę jej widzieć! – krzyknął. – Słyszy pan? Nie chcę jej widzieć!
– Spokojnie. – Lothar patrzył na Rupperta z nie ukrywaną pogardą. Znał te objawy. Najgorsze szmaty zdolne są do takich wybuchów. Krótkich. – Zrobi pan wszystko to, co każę – stwierdził. – Ta dziewczyna musi mówić. Podejrzewam zresztą, Ruppert, że maczał pan palce w zniknięciu Benity von Henning. Pan nie jest z nami szczery, a ja bardzo nie lubię nieszczerości.
– Nieprawda! – Ruppert przestał panować nad sobą. -To podłość podejrzewać mnie również o to!
– Podłość? – powtórzył Lothar i uderzył Rupperta w twarz. Oficer cofnął się, przez chwilę można było sądzić, że rzuci się na Lothara. Dotknął dłonią policzka. Potem opadł na fotel, ukrywając twarz w dłoniach.
– Jak pan śmiał to zrobić! – na progu stanęła Ilza.
– Radzę milczeć – odpowiedział Lothar i wyszedł. Ruppert wrócił do pianina i uderzył w klawisze. Znów ta sama fraza z koncertu A-dur Mozarta.
12
Lothar miał wszelkie powody do zdenerwowania.
Oto minęło wiele godzin, a on nic jeszcze nie wyjaśnił w sprawie zniknięcia panny von Henning. Wiedział dokładnie tyle, co na początku. Tym razem rozmowa z gruppenfuehrerem, który wezwał go po raz drugi, była ostrzejsza.
– Pan jest durniem, Lothar – powiedział gruppen-fuehrer, ledwo gestapowiec zdążył zamknąć za sobą drzwi. – Dureń – powtórzył.
– Ta dziewczyna nie chce mówić – wyjaśnił Lothar. -Zdjąłem ludzi z domu gry, ale oni chyba naprawdę nic nie wiedzą. Przekażę ich kryminalnej.
– I co pan zamierza? – W głosie gruppenfuehrera brzmiała nie ukrywana groźba. – Przed chwilą rozmawiałem z Berlinem. Domyśla się pan, co powiedzieli mi w Berlinie?
– Domyślam się – odpowiedział Lothar, choć powinien milczeć.
– No więc?
– Dzisiaj w nocy przesłucham tę dziewczynę osobiście.
Gruppenfuehrer spojrzał na Lothara z pogardą, z taką samą pogardą, z jaką Lothar patrzył niedawno na Rup-perta.
– I potem już w ogóle nie będzie mogła nic powiedzieć, co? Odeślę pana na front! – krzyknął wreszcie. – Tę dziewczynę – powiedział cicho – jutro rano pan wypuści.
– Tak jest.
– Przydzieli pan do niej najlepszych ludzi i wszelkie środki. Rozstrzelam pana, jeśli uda się jej wymknąć. Musi nas naprowadzić na ślad. I poza tym, niech pan słucha uważnie, Lothar: jeśli to naprawdę ta polska siatka porwała Benitę, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zaproponować wymianę, Benita von Henning za tę dziewczynę…
Lothar wzruszył ramionami.
– W jaki sposób do nich dotrzeć, panie gruppenfuehrer?
– Niech pan spróbuje – powiedział dygnitarz gestapowski. – I niech pan nie popełni błędu…
Anna nie mogła, niestety, wiedzieć o tej rozmowie, dlatego myślała, że śni, kiedy oddano jej torebkę. Wartownik otworzył szlaban i wziął przepustkę.
Znalazła się sama na pustej ulicy. Ciągle nie wierzyła, nie mogła uwierzyć. Szła aleją Szucha w stronę placu Unii, znowu w swojej Warszawie, w swoim mieście i dopiero teraz poczuła, jak bardzo była zmęczona. Bolało ją całe ciało, ale przecież była wolna, puścili ją, nic nie powiedziała, może być z siebie dumna. Dlaczego więc ją puścili? To cud, nieprawdopodobny cud, bo przecież z alei Szucha nikogo nie puszczają, w najlepszym razie trafia się do Oświęcimia, a jeśli ktoś stąd wychodzi…
Anna obejrzała się, ulica nie była już pusta. Kilkanaście metrów za nią szedł mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Po drugiej stronie ulicy – także mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Ludzie gestapo! Siedzą ją, idą za nią. Teraz zaczęła rozumieć… Ma ich naprowadzić na ślad. Liczą na to, że powie więcej na wolności niż w celi. Przyspieszyła kroku, chociaż przyszło to jej z trudnością. Skręciła w Marszałkowską, potem w Piusa XI, była już na Mokotowskiej. Na jezdni zobaczyła motocykl; motocyklista w gumowym płaszczu jechał powoli. Annie wydało się, choć nie była tego pewna, że ci trzej ludzie – motocyklista i dwaj mężczyźni, którzy pojawili się na chodniku, patrzą na siebie, potem na nią. Nadjechał samochód, zamknięta półciężarówka. Anna skręciła w bok, była przecież u siebie, wmieszała się w tłum, zobaczyła scenki, które znała tak dobrze. Młody chłopak bez nogi, oparty o mur kamienicy, śpiewał i wyciągał czapkę. Przed sklepem spożywczym ustawiała się kolejka – pewnie dawali margarynę. Dwaj chłopcy w długich butach stali w bramie, z rękoma w kieszeniach. Anna nie znała tych chłopców, ale znała takich chłopców; czuła się tu swojsko i bezpiecznie. Wystarczyłoby przejść parę kroków i byłaby na placu Trzech Krzyży, tam ma przyjaciółkę z lat szkolnych. Wystarczyłoby wsiąść do tramwaju, żeby dostać się na Mokotów i zobaczyć Marcina albo może Janka. Janka – powtórzyła w myśli. Ale nie mogła tego zrobić. Była kimś innym niż ci wszyscy, którzy ją mijali. Ktokolwiek do niej podejdzie, narazi się na straszliwe
niebezpieczeństwo. Nie wolno jej spotkać znajomych i nie wolno jej poznać kogokolwiek, a w żadnym wypadku nie wolno zobaczyć nikogo z jej grupy. Rozejrzała się. Oczywiście, byli. I motocyklista, i dwaj mężczyźni w płaszczach i kapeluszach. A także samochód. Jak ich zgubić? Czy ma w ogóle szansę, żeby ich zgubić? Wróciła do Marszałkowskiej, stanęła w tłumie ludzi na przystanku przy rogu Wilczej. Rozejrzała się ostrożnie. Wydało jej się, że ich nie widzi. Ale po chwili na jezdni pojawił się znowu ten sam samochód. Na przystanku był już także mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Drugi przechadzał się po przeciwległej stronie ulicy. Annę ogarnęła rozpacz. Są, polują na nią jak na zwierzę, które otoczyła nagonka. Tramwaj ze zgrzytem zahamował. Anna czekała do ostatniej chwili, gdy wóz ruszył, skoczyła na stopień, ktoś wciągnął ją do środka. Może nie zdążą, Boże, może nie zauważą. Tramwaj przyspieszył. Anna z twarzą przytuloną do szyby obserwowała ulice. Nie widziała ich.
Nie zobaczyła ich także, gdy wyskoczyła z tramwaju po paru przystankach. Skręciła w Świętokrzyską, potem w Jasną. Wbiegła do apteki. Telefon stał w rogu, z dala od kupujących. Anna, zasłaniając tarczę, nakręciła numer. Był to numer dziewczyny z jej grupy, Małgosi, je
dyny numer, który może być aktualny, bo przecież do Marcina nie wolno jej dzwonić. Wreszcie usłyszała głos Małgosi.
– Małgosiu – szepnęła.
Po tamtej stronie cisza, potem przerażony głos Małgosi:
– To ty, Anno, naprawdę ty?
Ale w tej chwili Anna zobaczyła przez szybę mężczyznę w płaszczu i kapeluszu. Był także motocyklista. Więc nie zgubiła ich, nie mogła ich zgubić.
– Puścili mnie – szepnęła – idą za mną. Zadzwonię później – i odłożyła słuchawkę.
Znowu była na ulicy… Wlokła się powoli w tłumie, w którym nie mogła się ukryć. Otwarte sklepy, kawiarnie, ludzie wracają po pracy do domu. Toczyło się zwyczajne, okupacyjne życie. A ona, zmęczona i półprzytomna, pamięta tylko o jednym: musi ich zgubić, musi ich zgubić, ponieważ inaczej będzie w tym mieście jak na pustyni. Obok chodnika jezdnią powoli przesuwa się riksza. Stanęła.