Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Zrobi się – powiedział. – Nie takie rzeczy się robiło.

Kloss znowu spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. Pomyślał, że teraz zaczyna się właśnie akcja. Pomyślał znowu, że najpóźniej o siódmej Ewa powinna wrócić na Benedyktyńską. Jeszcze cztery godziny. Pójdzie do kasyna, zje obiad, pogada z leutnantem Wolffem o niemieckich sukcesach nad Donem. Dochodzą do Stalingradu -pomyślał. -Jak długo to będzie trwało? Jak długo może to jeszcze trwać?

2

Była godzina piętnasta zero pięć. Nad lasem wisiały niskie, białe chmury, ale popołudnie było jeszcze piękne, wrześniowe, szosa wiła się między wzgórzami i żółtymi w słońcu pasmami pól. Chłopcy leżeli kilkanaście metrów od szosy na wzniesieniu pokrytym gęstymi krzakami. Tylko Lis i Borsuk, starszy mężczyzna, którego przezywano też „Dziadkiem", w niemieckich hełmach i w mundurach żandarmerii, wyszli już na drogę. Ewa przyłożyła lornetkę do oczu. Od strony Kielc zbliżał się mały, czarny punkt. Był jeszcze daleko. Ewa podniosła się i pomachała ręką. To powinien być on. A jeśli będą dwa samochody? A jeśli Kruck otrzymał większą, niż przypuszczali, obstawę z SS? Obserwowała uważnie sąsiednie wzgórze. Nareszcie! Gałąź polnej gruszy poruszyła się w kierunku przeciwnym, niż wiał wiatr. To posterunek wysunięty w stronę Kielc dawał sygnał rozpoczęcia akcji. Oznaczał ten sygnał, że wszystko jest w porządku, że przejechało auto z von Kruckiem i że samochód jest tylko jeden. Borsuk i Lis poprawili pasy i wyszli na drogę. Chłopiec leżący obok Ewy szczęknął zamkiem erkaemu. Przyłożył kolbę do ramienia. Jeszcze minuta- dwie…

Wojskowy wóz gwałtownie zahamował. Trzej SS-mani z obstawy, siedzący z tyłu, trzymali w rękach gotowe do strzału peemy.

– Was ist den loss? – Co się stało? – zawołał jeden z SS-manów do żandarmów stojących teraz przy masce samochodu.

– Który z panów nazywa się von Kruck? – zapytał po niemiecku Lis. Zdanie to powtarzał przez cały ranek, nawet akcent był niezły. Wysoki mężczyzna w cywilnym płaszczu, zajmujący miejsce obok szofera, wstał. Na to właśnie czekali. Zagrał erkaem. Rzekomi żandarmi padli na ziemię. Lis wypalił z pistoletu, ale było to już właściwie zbyteczne. SS-mam me zdążyli wyskoczyć, zostali w samochodzie. Tylko jeden z nich zwalił się na szosę i przez chwilę usiłował pełznąć w kierunku rowu, potem zamarł z ręką wysuniętą przed siebie, jakby szukającą oparcia. Borsuk strzelił do szofera, który z nielichą przytomnością umysłu usiłował włączyć bieg, a Kruck, martwo blady, stał nadal w szoferce, nie próbując nawet sięgnąć po pistolet. Chłopcy zbiegali już ze wzgórza, otoczyli samochód.

– Szybko, wiejemy – powiedziała Ewa. Szofer jęknął i otworzył oczy.

– Dostrzelić go – rozkazał Lis, ale w tej chwili z daleka zobaczyli zbliżający się samochód z kierunku Borzentowa.

– Do lasu! – krzyknął Lis.

Dwaj chłopcy wzięli Krucka pod ramiona i wyprowadzili go z wozu. Ewa szła obok nich, niosąc ciężką teczkę niemieckiego jeńca.

– Czego ode mnie chcecie? Czego ode mnie chcecie? – powtarzał Kruck, nie spuszczając wzroku z Ewy. -Jestem tylko uczonym, niemieckim uczonym.

Nikt mu nie odpowiedział. Biegli przez las, a właściwie wątły lasek – wąskie sosnowe pasemko, a potem zaczynały się łąki, dwa kilometry łąk i pól, dzielących ich od prawdziwego lasu. Biegli pochyleni, poganiając Krucka, odsłonięci i z niepokojem obserwujący teren, jak na złość płaski tu i pozbawiony wszelkich wybrzuszeń. Od szosy dochodził już niemiecki krzyk, potem zaterkotał erkaem, serie niegroźne jeszcze, strzelane na oślep, dla postrachu. Nad lasem zawisła czerwona rakieta i opadała powoli na ziemię. Po kilkunastu sekundach przyszła odpowiedź: biała rakieta z lewej strony, strzelona niżej, niemal nad ich głowami. Dopiero wtedy zobaczyli tyralierę. Niemcy szli polem od Borzentowa, odcinając ich od lasu. Widzieli już. Zagrały peemy, rozszczekał się ciężki karabin maszynowy, runęli na ziemię, gdzie kto mógł, wciskając twarze w suchy piasek.

– Borsuk i Ewa ze szwabem do lasu! – krzyknął Lis. -my postaramy się ich zatrzymać.

Strzelanina gęstniała. Niemcy też zalegli, nie spieszyli się. Trzymali ich pod ogniem, nie pozwalając wychylić głowy, uniemożliwiając skok w tył. Chłopcy odpowiadali coraz rzadziej; oszczędzali naboje. Nad łąką, pogrążoną teraz w cieniu, bo chmury przysłoniły słońce, wyskakiwały co chwila białe lub czerwone rakiety i gasły powoli, jak wypalające się żarówki. Dochodziła godzina szesnasta.

3

O godzinie osiemnastej Kloss opuścił kasyno. Wolff opowiadał o swojej ciotce z Hamburga, która zapewne niedługo umrze i zostawi mu kamienicę przy Albert-prinzstrasse. Opisywał tę kamienicę tak szczegółowo i z taką miłością, że nie dostrzegał milczenia Klossa i mówił, ciągle mówił o przyjemnościach mieszczańskiego bytu, potem zaproponował, by wypić za Niemcy, które stworzą po wojnie wszystkim swym obywatelom ciepły dostatek i spokojną pewność spożywania owoców zwycięstwa. Kloss wypił, pożegnał się i wyszedł. Porucznik Wolff był krótkowidzem. Gdy zdejmował okulary, jego twarz zdawała się zadziwiona i bezbronna.

Tacy jak ty – pomyślał Kloss – tacy jak ty zapłacą za to wszystko…

Najchętniej poszedłby od razu na Benedyktyńską, ale postanowił jeszcze odczekać godzinę; me chciał tam wracać dwukrotnie, wystarczy raz, potem już koniec. Muszą sobie znaleźć jakiś sklepik, diabli zresztą wiedzą co, w każdym razie coś, gdzie mógłby bywać niemiecki oficer.

Mieszkał na parterze niebrzydkiego domu zajętego przez Niemców. Jego sąsiad, kapitan Eckel, wyjechał akurat na urlop i była to okoliczność pomyślna, albowiem Eckel przychodził wieczorami; nudził się, więc poszukiwał towarzystwa Klossa, przynosił butelkę koniaku i szachy, a potem opowiadał o swojej córce, która robiła właśnie karierę w BDM. Kloss położył się na łóżku w swoim pokoju i patrzył na sunące wolno wskazówki zegara. Piętnaście po szóstej, wpół do siódmej. Jego ordynans, Kurt, dostał wolny czas do ósmej i Klossa cieszyła także jego nieobecność; albowiem Kurt wykazywał zbytnią troskliwość o swego porucznika; czasami wydawało się Klosso-wi, że jednak czegoś się domyśla, może należałoby zastąpić Kurta kimś innym, nie umiejącym po polsku, ale szkoda tego chłopca, który już się przywiązał i może zasługuje na zaufanie. „Nikomu nie należy ufać" powtarzano to Klossowi do znudzenia, zanim posłano go na tę robotę.

Niczego bym nie dokonał, gdybym czasem nie zaufał – pomyślał.

Wyszedł przed siódmą. Zapadał już mrok, zbliżała się wczesna godzina policyjna. Minął go patrol żandarmerii, potem był pusty chodnik, jakaś postać przylepiona do muru zniknęła, zanim zdążył ją dojrzeć. Przystanął na Benedyktyńskiej, długo obserwował ulicę i wreszcie wszedł na podwórze. Na klatce schodowej było ciemno, trzeszczały drewniane schody, Kloss stanął przed drzwiami i zapukał w sposób umówiony. Zawsze go śmieszyło to umówione stukanie, odczekał, zapukał po raz drugi. W mieszkaniu panowała cisza. Kloss nacisnął klamkę -drzwi były zamknięte. Przy świetle zapałki spojrzał na zegarek. Dochodziło już wpół do ósmej… Jeśli Ewa nie wróciła…

Spacerował jeszcze kilkanaście minut po chodniku ulicy Benedyktyńskiej. Może powinien wrócić do sztabu i zameldować się u von Rhodego? Jeśli Kruck nie przyjechał, von Rhode sam go zapewne wezwie. Ale dlaczego nie ma Ewy? Co się stało?

Usłyszał miarowe uderzenia o bruk, szedł patrol żandarmerii. Kloss ruszył szybkim krokiem. Nie powinni go tu widzieć. Przyjdzie jeszcze za dwie godziny, chociaż nie powinien przychodzić, bo jeśli Ewa… Przeklinał teraz swoją robotę, wolałby być z nimi tam na szosie, a nie tutaj, pozbawiony możności działania, skazany na czekanie. „Wojna jest czekaniem" – to znowu jedna z prawd sprawdzających się co dzień.

W kuchni Kurt pitrasił kolację. Stanął na baczność, jego gęba promieniała uśmiechem.

– Były telefony? – zapytał Kloss.

– Nie, panie poruczniku; ja wróciłem o ósmej, panie poruczniku.

55
{"b":"100683","o":1}