Wyszedł na ciemną ulicę, owiał go zimny wiatr. Padały duże, mokre płaty śniegu, które topniały, nim dotknęły
ziemi.
Otworzyła mu gruba służąca, wąsata jak huzar. Wzięła od niego płaszcz i czapkę i gestem wskazała oszklone drzwi, zza których chrypiał patefon. Gdy Kloss stanął w progu saloniku, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Trzech kapitanów śmiało się z czegoś, co opowiadała im Jeanne Mole, jakiś sturmfuehrer SS usiłował rozpiąć suknię blondynce o wyzywającej urodzie, a leutnant Luftwaffe o dziecięcej twarzy, bez zarostu, tańczył samotnie fokstrota, obijając się co chwila o meble.
– O, jest ktoś nowy – zauważyła Jeanne i podeszła do Klossa z kieliszkiem. – Proszę, niech się pan przedstawi, nalewa sobie i siada. – Z trudem utrzymywała równowagę, była pijana.
Kloss podniósł jej rękę do ust.
– Mój przyjaciel – powiedział – radził mi, żebym złożył pani wizytę.
– To najweselsze miejsce w Saint Gille – ryknął młody lotnik wprost w ucho Klossa.
– Gdyby nie Jeanne – jeden z kapitanów z naszywkami sapera objął Klossa w przypływie pijackiej czułości -można by tu zdechnąć z nudów. Niech żyją słodkie francuskie kobiety, panowie!
Jeanne przysiadła się tymczasem do Klossa.
– Pan niedawno przyjechał, prawda? – szczebiotała. – Czy ma pan żonę? Żonę, której kupuje się francuskie perfumy i którą zdradza się we Francji? Perfumy dostanie pan u mnie, a jeśli chodzi o zdradę… – przytuliła się doń. – Zatańczymy?
Klossowi zakręciło się w głowie. Wypił już sporo tego wieczora, a tempo, w jakim opróżniano butelki w pensjonacie „Le Trou", przeraziło nawet jego. Zauważył, że zniknął gdzieś esesman z blondynką, a ich miejsce na kanapie zajął młody lotnik, który pochrapywał przez nos; jeden z kapitanów, zbliżywszy się do Klossa, tłumaczył mu, że on, jako nowo przybyły, ma szansę pozostania w pensjonacie do rana.
– Jest to coś w rodzaju chrztu w Saint Gille – śmiał się. – Każdy z nas przez to przeszedł z wyjątkiem tej małpy-wskazał łysego kapitana saperów, który klęczał teraz przed Jeanne i wołał: „Pani mi obiecała!"
Było dobrze po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić.
– Nie chce pan zostać, oberleutnant? – przytuliła się do Klossa Jeanne.
Kapitan saperów spoglądał na Klossa z nienawiścią.
– Dlaczego on? Przecież miałem obiecane…
– Cierpliwości, kapitanie. Do widzenia, panowie, myślę, że zobaczymy się jutro.
Dopiero gdy trzasnęły za nimi drzwi, puściła ramię Klossa. W jednej chwili zniknęła jej cała, tak zdawałoby się szczera, wesołość.
– Tak będzie dobrze – powiedziała. – Niech cię uważają za mojego kochanka. – Ku zdumieniu Klossa była całkiem trzeźwa. – Daj mi papierosa. No co, pozbyłeś się już swoich wątpliwości? – A gdy skinął głową, wskazała schody. – Chodźmy, ktoś chce cię poznać.
Czarna, przepalona fajeczka, gęste, ciemne włosy nad niskim czołem. Tak, nie było wątpliwości. Henri, który spacerując po pokoju, czekał na nich na górze, był tym samym człowiekiem, którego rok temu zobaczył Kloss w małym pokoiku hotelu „Ideał" w Paryżu.
– Powiedzieli mi, że zostałeś deportowany – mocno uścisnął dłoń Francuza.
– To prawda – rzekł tamten. – Zwiałem z transportu. Teraz jestem tutaj. Zresztą także tylko chwilowo.
Wyjaśnił Klossowi całą rzecz. Kilka tygodni temu aresztowano w Saint Gille szefa tutejszego obwodu Ma-quis – Marka. Wpadł w najgłupszy sposób. Miał lewe, ale doskonałe papiery. Pragnąc się szybko dostać do Hawru, skorzystał z uprzejmości kierowcy przygodnej ciężarówki. Okazało się, że facet wiózł transport konserw ukradzionych z niemieckiego magazynu. Kierowcę i wszystkich pasażerów oczywiście zamknięto, ale Niemcy, widać, nie domyślają się, z kim mają do czynienia, bo w oczekiwaniu na rozprawę sądową trzymają Marka w tutejszym więzieniu. Marek wie bardzo dużo nie tylko o okręgu, ale także o kontaktach z wyspą, zna ponadto ludzi, którzy utrzymują łączność z naszą centralą poprzez filię szwajcarską. Dlatego centrala poleca za wszelką cenę odbić Marka z więzienia. Kiedy dostali cynk o przyjeździe Klossa, chcieli się z nim jak najszybciej skontaktować, ponieważ jego pomoc mogłaby się okazać nieodzowna przy przygotowywaniu akcji. Pech sprawił, że Jean Pierre poszedł z hasłem do von Vormanna, a potem przy próbie zaatakowania więzienia pozwolił się zabić.
Kloss zrelacjonował im pokrótce swoją rozmowę z von Vormannem, a także poinformował o istniejącym – jego zdaniem – konflikcie między Elertem a leutnantem w mo-noklu. To wszystko – zreasumował – daje pewne szansę gry.
– Potwornie ryzykowna gra – powiedziała Jeanne -ale chyba nie mamy innego wyjścia.
– Musimy założyć – rzekł Henri – że Vormann nie zawiadomił jeszcze Elerta, że istotnie pragnie zagrać na własną rękę. Ale nie można także wykluczyć, że Vormann pracuje na przykład dla SD, a próba szantażu służy temu, by przeniknąć głębiej do naszej siatki. Tak czy owak, wie o nas zbyt wiele, żeby wróżyć mu długie życie.
– Jest jeszcze ta relacja z rozmowy z Klossem – powiedziała Jeanne. – Zaraz, zaraz – przypomniała sobie -ten kapitan saperów mówił, że był dziś w Hawrze razem z Vormannem. Jego siostra występuje tam na scenie.
– Tak – powiedział Kloss – u niej mogło być to bezpieczne miejsce, gdzie schował kopertę z raportem dla Elerta. – Znów poczuł w ustach małą szklaną ampułkę przylepioną do dziąsła.Przyszło mi coś do głowy – zaczął powoli – pewien pomysł. Zupełnie zwariowany, w dodatku piekielnie niebezpieczny dla Jeanne. Ale gdybyś się zgodziła – zwrócił się do dziewczyny – dałoby to nam pewną szansę.
– Jeżeli trzeba… -wzruszyła ramionami. -Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale chwilami chciałabym umrzeć…
– Przestań się mazać – przerwał jej brutalnie Henri -nie ty jedna! – Nabił fajeczkę świeżą porcją tytoniu, wypuścił kłąb dymu. – Mów – rzekł tonem rozkazu.
– W zeszłym roku w Paryżu też miałeś pewien pomysł, całkiem, całkiem… Od tamtej pory polubiłem twoje pomysły. Tylko nie zapomnij, że chodzi nie tylko o ciebie. Twój pomysł musi wziąć pod uwagę sprawę wydostania Marka.
– Bierze pod uwagę – rzekł Kloss i opowiedział im swój plan.
7
Przez cztery dni nie zdarzyło się nic ciekawego. Kloss widywał się z von Vormannem kilkakrotnie w ciągu dnia. Przede wszystkim w biurze, gdzie nie dając niczego po sobie poznać, porucznik chłodno relacjonował Klossowi codzienny stan przygotowań do przerzutu grupy agentów do Anglii. Po południu grali najczęściej w bilard, ale Vormann ani razu nie wrócił do rozmowy, jeśli nie liczyć rzuconego mimochodem między jednym a drugim uderzeniem w bilę:
– Dziesięć dni to maksymalny termin, Hans.
Gdyby nie liczyć tego zdania, sprawy między leutnan-tem von Vormannem a oberleutnantem Klossem układałyby się najzupełniej normalnie. O groźbie wynikającej z tego zdania przypominała Klossowi nieustannie mała, szklana fiolka, z którą teraz nie rozstawał się ani na chwilę. Świadomość, że wystarczy jeden mocny ruch językiem, by oderwać ją od dziąseł, była dla Klossa niesłychanie ważna. Choć brzmi to paradoksalnie, właśnie jej obecność pozwalała mu nie tracić zimnej krwi, spokojnie obliczać ewentualne ruchy przeciwnika. Wieczorami bywał oczywiście w „Le Trou". Nie wzbudzało to żadnych podejrzeń, ponieważ codziennie przewijało się przez salon Jeanne Mole kilkunastu oficerów, a fakt, że dwukrotnie jeszcze został zatrzymany na noc, nie mógł wzbudzić niczego więcej prócz zazdrości pozostałych uczestników pijatyk.
Piątego dnia – jak było umówione – wymknął się z biura i wszedł do pobliskiego bistro. Henri, którego od tamtej rozmowy Kloss nie widział, siedział w kącie nad ape-ritifem, udając, że zatopiony jest w lekturze paryskiej gadzinówki.
– To, o co prosiłeś, jest już u Jeanne – rzekł nie patrząc na Klossa.
– A co z Hawrem? – zapytał.
– Zaraz stąd wyjdę – odparł Henri. – Na stoliku znajdziesz zawinięty w serwetę klucz do mieszkania Fräulein Benity von Vormann, a także jej adres. Codziennie od dziewiątej do jedenastej ma występ w niemieckim kasynie.