Leutnant nerwowo obracał monokl w chudych palcach. Wpatrywał się w usta Klossa, jakby miał z nich paść wyrok na niego. Wahanie nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – powiedział spokojnie Kloss, nie patrząc na von Vormanna. Całą siłą woli stłumił w sobie narastający dygot. Czekał na trzeci człon hasła…
– Przysyła ci świeżą partię – powiedział von Vormann z ulgą i triumfem równocześnie. -Jesteśmy chyba w domu, poruczniku Kloss. Na imię ci Hans, prawda? -Wcisnął monokl do oka.
– Tak – odpowiedział machinalnie. – Co masz mi do przekazania?
– Spóźniłeś się – wycedził Erik – bardzo się spóźniłeś. To niekiedy bywa niebezpieczne.
Kloss pomyślał, że von Vormann przypomina teraz węża, który sparaliżowawszy już swą ofiarę, syci się triumfem. Odepchnął od siebie ten obraz jako niedorzeczny.
W tym momencie niemal równocześnie odwrócili głowy, bo w drzwiach stanął, stukając obcasami, podoficer.
– Proszą pana do telefonu, panie poruczniku – zwrócił się do von Vormanna.
– Pogadamy jeszcze, Hans, mamy ze sobą dużo do pogadania. A żaden z nas nie wyjeżdża z Saint Gille, prawda? -Nie czekając na odpowiedź, wyszedł za żołnierzem.
W drodze do sztabu Kloss rozmyślał o niedawnej rozmowie. Te kilka lat ciężkiej i niebezpiecznej roboty nauczyły go, że należy ufać każdemu, kto wypowie hasło. Z jakimiż to ludźmi musiał nieraz współpracować.
Lumpy, książęta, eleganckie dziwki nur fur Deutsche, wybitni intelektualiści i niepiśmienni fornale. Wygląd i maniery o niczym nie świadczą. Zresztą, jeśli von Vor-mann jest naszym człowiekiem i przybrał taką właśnie maskę, to trzeba przyznać, że leży na nim jak ulał. A to przecież najważniejsze w konspiracji. Zrosnąć się ze swą maską. Cóż innego robi on, Hans Kloss?
Pułkownik Elert pobieżnie przejrzał dokumenty przywiezione mu przez Klossa, potem uważnie zlustrował wyprężoną sylwetkę młodego oficera.
– Czekam na pana od miesiąca, poruczniku Kloss, prawie od miesiąca – poprawił się.
– Jadę prosto ze szpitala. Zrezygnowałem z urlopu.
– Napisali to w pana dokumentach. Godne pochwały. Proszę siadać. Cygara czy papierosy? – przyjął ogień od Klossa. – Zażądałem przysłania oficera, który miał już do czynienia ze sprawami przerzutu agentów. Ma pan podobno praktykę.
– Zajmowałem się tym przez jakiś czas w Kolbergu, w szkole Abwehry,
– To jest dla nas najważniejsza i najpilniejsza sprawa i niech pan nie oczekuje, poruczniku Kloss, że będzie pan tu na wakacjach. Alianci szykują inwazję, to pewne, choć jeszcze nie wiemy, gdzie nastąpi. Może na Bałkanach, może w Marsylii albo Tulonie, a może właśnie tu. Musimy to wiedzieć i po to mi jest tu pan potrzebny. Pewnie pan już wie, że nazywam się Elert. Chcę teraz panu powiedzieć, że przed moim nazwiskiem nie ma żadnego „von". Pochodzę z dobrej, kupieckiej rodziny z Bremy i nie cierpię bubków, którzy śpią w monoklu i chodzą tak, jakby usztywniał im głowy pancerz…
Kloss aż się uśmiechnął. Portret von Vormanna był bezbłędny.
– Jeśli pan pułkownik pozwoli, to powiem, że ja także nie przepadam za arystokracją.
– No, to coś przynajmniej o sobie wiemy. Do naszej roboty, oberleutnant Kloss, nie pasują ani czyste ręce, ani delikatne maniery. Dziś proszę się urządzić, znaleźć sobie kwaterę, a od jutra do roboty. Do towarzystwa dodam panu niejakiego porucznika Vormanna, von Vormanna – poprawił się z przekąsem. – Pozna go pan wkrótce. Jego papa jest generałem, niezłym generałem – zasępił się chwilę, a potem, jakby odpędzając niedobre myśli, dodał: – ale synek tak wysoko nie zajdzie. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?
– Wydaje mi się, że rozumiem, panie pułkowniku.
Wyraźnie skacowany podoficer kwatermistrzostwa zaproponował Klossowi, że odprowadzi go do przydzielonej mu kwatery, ale oberleutnant podziękował. Kazał tylko przysłać sobie walizkę.
Przejaśniło się nieco, zza chmur wyłoniło się blade słońce. Bez trudu znalazł przecznicę i małą willę pod numerem piątym, gdzie miał zamieszkać. Stara kobieta, właścicielka i jedyna lokatorka willi, bez słowa wprowadziła go do wnętrza, pokazała mu jego pokój, z którego przez duże, weneckie okno można było podziwiać rozłożone tarasowate Saint Gille, a za nim siną smużkę morza. Zdjęła z ogromnego łóżka jaskrawo czerwoną kapę, ze ściany fotografię mężczyzny w mundurze francuskiego oficera z czasów pierwszej wojny, z dziarsko podkręconym wąsikiem, i cicho zamknęła za sobą drzwi. Prawie natychmiast usnął.
Obudziło go ciche pukanie. Wstał, przekręcił klucz w zamku. W progu stała młoda kobieta.
– Przyniesiono pańskie rzeczy. – Podała mu walizkę.
– Powiedziano mi – rzekł Kloss – że w tym domu mieszka jedynie stara dama. Myślałem, że to ta, która mi otworzyła.
– To prawda – rzekła dziewczyna. – Pozwoli pan, że wejdę. Skorzystałam z tego, że wyszła po zakupy, ponieważ postanowiłam pana odwiedzić.
– Proszę, proszę – Kloss podsunął jej krzesło. – Czyżbym się przesyłyszał? Mnie przyszła pani odwiedzić?
– Saint Gille jest malutkim miasteczkiem, panie poruczniku, i działa tu znakomicie poczta pantoflowa. Przyjazd kogoś nowego nie może ujść uwagi tubylców, a że wasz podoficer w kwatermistrzostwie lubi wino, więc można się dowiedzieć, że nowy oficer nazywa się Hans Kloss.
– Nie rozumiem – powiedział ostro. – Co pani tu robi? Czego pani szuka? Cóż z tego, jeśli naprawdę nazywam się Kloss? – Poczuł nawiedzające go w takich chwilach uczucie kompletnego spokoju, nieomylny znak, że napięty jest do ostatnich granic.
– Przyszłam w odwiedziny do oberleutnanta Klossa, ponieważ teraz już wiem – położyła nacisk na słowo „teraz" – że to właśnie panu mam coś do powiedzenia.
– Proszę mówić – rzekł i zanim otworzyła usta, wiedział, co ona powie.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
Sięgnął po papierosa, potem poczęstował dziewczynę. Musiał zyskać na czasie. Niemal fizycznie poczuł zaciskającą się wokół niego sieć.
– Więc przyszła pani po to, żeby mnie poinformować, jak smaczne są kasztany na placu Pigalle? Byłem niedawno w Paryżu, próbowałem kasztanów, kto wie, czy właśnie nie na Pigalle? Ale nie sądzę, by różniły się czymś od tych z placu Opery.
– Proszę nie udawać, poruczniku – powiedziała poważnie. – Dwa następne człony hasła zna pan równie dobrze, jak ja.
– Hasła? Pięknie, mademoiselle. Czy pani zdaje sobie sprawę, że jeśli nie uzyskam bliższych wyjaśnień, każę panią natychmiast aresztować?
– Rozumiem – zasępiła się dziewczyna. – Więc już się stało nieszczęście, już do pana przyszedł ktoś z tym hasłem…
Kloss milczał. Czy to prowokacja? Jeśli tak, to zbyt grubo szyta. Elert nie wygląda na tumana. Więc może instynkt go nie zawiódł i prowokatorem jest von Vor-mann? A wtedy… Dziewczyna nie wyglądała na przestraszoną, zachowywała się swobodnie, może nawet zbyt swobodnie.
– Zaczyna pani niebezpieczną grę, jestem oficerem Abwehry.
– Wiem o tym i proszę mnie wysłuchać uważnie. – Podeszła do drzwi, otworzyła je i zamknęła na powrót. -Trzy tygodnie temu nie znaliśmy pańskiego nazwiska, tylko niezbyt dokładny rysopis. Nasz człowiek był nieostrożny. Potem wpadł w ręce Niemców. Jeśli żył, mogli z niego wydusić hasło. Każdy, kto zwróci się z nim do pana, jest prowokatorem.
– Więc pani…
– Mnie znajdzie pan w pensjonacie „Le Trou", nazywam się Jeanne Mole. Drogę panu wskaże każdy niemiecki oficer.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi?
– Jak pan zrozumie, proszę przyjść.
– A jeśli każę panią aresztować?
– Nie zrobisz tego, J-23. Rozumiem, że sytuacja jest głupia i urąga wszystkim zasadom naszej roboty, ale nie miałam innego wyjścia, bałam się, że ktoś mnie uprzedzi. Proszę teraz wyjść przed dom i zobaczyć, czy nie kręci się nikt podejrzany. W przyszłości będę mogła odwiedzać pana najspokojniej w świecie. Należę do kobiet, które przyzwyczajono się widywać w towarzystwie niemieckich oficerów – powiedziała ze złością.