Trudny tymczasem szybował nad/pod miastem. Budził się w nim jakiś ogień. Bierność zaczynała go mierzić; jednak jednocześnie pojawił się dobrze znany strach: ciszę należy wszak czymś wypełnić. Wiedział, że już nigdy nie oczyści się z szaleństwa. Bestia pozostanie w nim na zawsze, nie uwolni się od niej, podobnie jak nie stanie się z powrotem człowiekiem. Więc bał się samego siebie. Mimo wszystko bierność posiada pewne zalety.
Lecz skoro już raz wytrącił się z równowagi pragnień i czynów, w jakiej dotychczas pozostawał, nie mógł jej przywrócić, nazbyt wielka była inercja jego myśli.
Przyszybował nad/pod Piękną. W jego gabinecie przechadzał się Koń. Violetty nie było w domu. Trudny sięgnął w naddół, nie otwierając szuflady, wyjął z nadkastlika lugera oraz ołówek i kartkę z życzeniami od jakiegoś znajomego z Łodzi, po czym napisał na niej: NIEDŁUGO WRÓCĘ, ViolA. TRZYMAJ SIĘ. WSZYSTKO W PORZĄDKU. JANEK. W żadnym razie nie wyglądało to na jego pismo; okazało się, że ledwo potrafi utrzymać ołówek w swej twardej, nieczułej łapie, obejmującej go we wszystkich czterech wymiarach, podczas gdy ołówek istnieje zaledwie w trzech – bardzo to było frustrujące: cóż prostszego od podniesienia ołówka? A on tego nie potrafił. Mógł ratować ludzi od celnej kuli, większych cudów dokonywać – ale nie podpisać się, tego nie. Wściekł się i aż ucieszył z tej wściekłości, bo to było zdrowe, to było jego, nie pochodziło od bestii. A lugera cisnął w podgórę -precz z tego domu! Pewne przedmioty, pewne miejsca posiadają immanentną moc narzucenia człowiekowi uroku śmierci, skuszenia samym sobą do czynów w innym razie nie do pomyślenia. Z tego samego powodu zagarnął z nad-dołu notatnik Sznica oraz Księgę i wrzucił je w środek Słońca, gdzie uległy natychmiastowej dezintegracji.
Historia z ołówkiem uprzytomniła mu wiele innych rzeczy. Wszystko to, czego dokonywał Sznic, Trudny miał dotąd za naturalną konsekwencję jego istnienia w czterech wymiarach – a tak przecież nie było. Spróbował coś powiedzieć: nic z tego. Nie miał ust, mowa nie stanowiła naturalnego przeznaczenia tego skupiska materii, które aktualnie utożsamiał ze swym ciałem; nie posiadał organów służących do wciągania i wypuszczania powietrza, nie mówiąc już o subtelnych modulatorach tego procesu umożliwiających posługiwanie się ludzką mową. Sznic wszakże mówił, i w czterech, i w trzech wymiarach; mówił niewidzialny, mówił jako usta z sufitu i ze ściany; wreszcie mówił – krzyczał! – jako po prostu Sznic-potwór. W jakiś zatem sposób wytwarzał dźwięki.
W salonie Koń prowadził smętną, meandryczną rozmowę z lekko podchmielonym Pawłem Trudnym. Jan Herman zostawił ich samych – wycofał swe soczewki ze wszystkich pomieszczeń oprócz strychu, a ponadto ograniczył je na tym strychu do trzech wymiarów identycznych z wymiarami wypełnianymi przez materię domu. Pomysł był dobry, to częściowe samooślepienie się przypomniało mu człowieczeństwo – ale też od razu poczuł się jakoś stłamszony, ściśnięty, upośledzony, ogarnął go ciepły, ciemny zaduch klaustrofobii. Nieważne, powiedział sobie; muszę się przyzwyczaić. Strych to dobre miejsce.
I tak nadeszły dni i noce nudnego, mozolnego treningu. Zaczął od dźwięków, ponieważ sądził, iż to jest najprostsze. Odkurzył logikę. Usta na suficie i ścianie nie mogły przecież mówić zamknięte w tych wymiarach, w których pozostawały widoczne dla ludzkich oczu – zaraz za nimi był wszak mur i żadnego aparatu/organu mowy. Stanowiły one zatem najwyraźniej zaledwie trójwymiarowe zakończenie uformowanych z potwornego ciała Sznica płuc, krtani i tym podobnych; powietrze i głos pochodziły z przestrzeni podgórnych lub naddolnych. Trudny, który zaczynał wszystko od początku, za odniesienie przyjął sztukę kreacji światłocieniowych zajączków, malowanych na płaszczyznach płaskimi rzutami brył ludzkich palców, dłoni, rąk. On – potwór, bóg, diabeł – nie miał palców, ani dłoni, ani rąk. Dysponował jednakowoż pełnią władzy nad masą swego nieorganizmu i powinien umieć wykształcić zeń wszystko to, co ze swojego wykształcił był Sznic. Wywijał więc czterowymirowymi mackami na wszystkie strony, przebijając nimi z podgóry w naddół przestrzeń strychu, i pilnie wpatrywał się w to, co ukazywało się w quasi-ludzkim spojrzeniu jego wewnątrzstrychowych ommaditiów: a przewalały się w owym pomieszczeniu jakieś surrealistyczne, wygibaśne, ultrametamorficzne kształty, to w kącie pod sufitem, to tuż nad podłogą, to w stosie gratów, to po prostu zawieszone w powietrzu. Jednocześnie dalsza część trenowanej ręki usiłowała się przepoczwarzyć w delikatne miechy płucne, zaopatrzone w modulacyjne przewężenie gardła; i to obserwował inny zestaw soczewek. Jeszcze inny, najliczniejszy, pokrywał niemal całe miasto: otóż skoro nie mógł być Trudny człowiekiem, chciał być przynajmniej pełnokrwistym bogiem – zaczęła mu bowiem doskwierać samotność właściwa dla demiurgów, szaleńców, geniuszy i skazańców.
Rychło największym problemem objawiła mu się trudność utrzymania zajączka w jednej i tej samej płaszczyźnie trzech wymiarów: niech tylko całość ręki przesunęła się odrobinę w naddół bądź w podgórę – i już na strychu, miast zwyczajnych ust, pojawiało się na oko dwie tony jakiegoś odrażającego cielskakamienia.
Notabene był to sam w sobie problem niewiele mniejszy: mianowicie barwa, faktura nieciała Jana Hermana. Sznic najwyraźniej sterował tym w jakiś sposób.
Sposób był prosty; gdyby był skomplikowany, Trudny odkryłby go znacznie wcześniej – a tak zabrało mu blisko tydzień pozyskanie umiejętności wywracania całych płatów swego nieciała na nice. Dawało to dowolną kombinację kolorów i wrażeń dotykowych odbieralnych w trzech wymiarach. Jednakże Trudny, który tymczasem nauczył się utrzymywać w bezruchu całość swych pseudoust, teraz musiał się uczyć tego od nowa, bo aby na dodatek wyglądały one na ludzkie, zmuszony był powykręcać sobie rękę w jakieś nieprawdopodobne supły, anatomiczne origami – nie każdy jest w stanie pokazać na ścianie wszystkie zajączki, są mistrzowie, którzy mają dłonie gibkie i elastyczne, i jest cała reszta, którym natura poskąpiła choć tak drobnego talentu.
Trudny swe talenty wypracowywał sam. Do kogóż miał się przyrównać, skąd wziąć skalę? Może jest czterowymiarowym kaleką, a może właśnie zgoła ekwilibrystą. Któż to wie? Na pewno nie on. Nie akceptował niemożliwości, wierzył we wszystko.
Aż wreszcie miał już usta i mógł krzyczeć. Zaczął od szeptów nocami; wiedział, kiedy śpią, kiedy go nie mogą usłyszeć. On słuchał siebie z uwagą. Niewiele to miało wspólnego z gaworzeniem niemowląt. Wpierw wychodziły z owego zawieszonego metr nad zakurzoną podłogą gardła skrzeki i piski wprost ohydne. Lecz stopniowo zyskiwał konieczną biegłość. Starał sobie jak najdokładniej przypomnieć brzmienie swego głosu; ileż to już dni nie powiedział ni słowa, ni słowa przez siebie wypowiedzianego nie słyszał…! (Po prawdzie wiedział, iż w rzeczy samej nic i nigdy już nie powie).
–
Trudny – padło wreszcie pewnego styczniowego poranka.
A parę minut później usta w powietrzu rzekły w brudną ciemność strychu, całkiem głośno i zdecydowanie:
–
Jestem Jan Herman Trudny.
–
Dzień dobry.
–
Miło mi.
– Piękny mamy dzień, nieprawdaż? Zwłaszcza owo „nieprawdaż" świetnie mu zabrzmiało. No dobrze, rzekł sobie, gdy opadła fala samozadowolenia; dobrze, świetnie – ale to dopiero początek.