To oczywiście były targi i rzecz stanęła na dziesięcioprocentowym upuście w kolejnym przemytniczym transporcie z getta. Bandyci wywlekli się z biura Trudnego pośród chrapliwych westchnień i bulgotliwych inwokacji do bóstw o niecenzuralnych imionach. Wyszli na miasto o dziesiątej; o trzynastej trzydzieści Paniebuda przekręcił do firmy Trudnego z ciastkarni w śródmieściu. – Notuj pan – zamamrotał. – Notujesz?
–
No.
–
Notuj. Urszulańska siedem. Pukasz pan do mieszkania numer jeden i pytasz o Zdzisia. Zdzisio jest ślepy na jedno oko i pluje, jak mówi; poznasz go pan. Zdzisiowi rzekniesz, żeś od Apollina. Nie wiem, co to za syf, ten Apollin, ale tak trzeba wołać, więc lepiej pan nie przekręć. Zanotowałeś pan?
– No.
–
To już ten Zdzisio dalej pana zaprowadzi. Żydek jest młodziak, ale podobnież strasznie mądry i uczony, i w ogóle. Czyta i pisze po ichniemu, bo chciał pan wiedzieć, to się spytałem. Graba.
Trudny poszedł na Urszulańska 7. Była to stara, czteropiętrowa kamienica z zaśmieconym podwórkiem studnią; wchodziło się doń przez ciemną, tunelową bramę. Dozorca spod numeru pierwszego, inkryminowany Zdzisio, odpowiadał obrazowemu opisowi Paniebudy w dwustu procentach. Mówił bardzo dużo, a miał katar oraz zapewne jeszcze z pół tuzina innych wirusowych infekcji, i Trudny większą część swej uwagi poświęcał na utrzymywanie stosownego dystansu od owej chodzącej wszechzarazy, co wszakże nie zawsze było możliwe. Zdzisio poprowadził Jana Hermana wąskimi, niskimi schodami piwnicznymi, w dół, w mrok, w zimne i wilgotne podziemie budynku. Wyglądało na to, iż posiada on aż dwie równoległe piwniczne kondygnacje, a wejście do tej drugiej znał jedynie Zdzisio, o czym nie omieszkał poinformować zasłaniającego usta rękawiczką Trudnego. Zeszli zatem do podpiwnicy i tu dozorca włączył latarkę. Nieszczęsne owo urządzenie wydawało już z siebie ostatnie błyski, świecąc słabo i z przerwami; gdy odmawiało posłuszeństwa, straszliwy Zdzisio walił nim na oślep (bo właśnie po ciemku) gdzieś w bok, w ścianę; zazwyczaj kilka takich ciosów wystarczało, by na powrót stała się światłość. Wszelako nie zawsze, i wówczas w ciasnych, brudnych, cuchnących lochach Urszulańskiej 7 rozlegała się taka seria przeraźliwego łomotu, kontrapunktowanego jazgotliwym słowotokiem Zdzisia, iż w Trudnym poczęły się lęgnąć wątpliwości co do sensu tajności całego tego interesu z ukrywaniem tu osób poszukiwanych przez okupanta, skoro Zdzisiowe koncerty perkusyjne musiały docierać co najmniej do mieszkań na parterze, jeśli nie wyżej. Zastanowił się przelotnie, czy aby Grążel z Paniebuda nie zażartowali sobie z niego. Ale nie; nie pozwoliliby sobie na to, nawet w sztok uchlani: nazbyt groźny pozostawał dla obu bandytów Jan Herman Trudny z tajemnicami zamkniętymi w swej głowie.
–
Tutaj.
Pochyłe żelazne drzwiczki w pochyłej, nago ceglastej ścianie. Zdzisio zapukał trzy razy, a potem dwa, a potem znowu trzy. Zazgrzytało i drzwiczki się uchyliły; w loch bluzgnęło żółte światło lampy naftowej.
–
Czego?
–
To ja – mlasnął Zdzisio. – Jest ten gość do pana. Drzwiczki uchyliły się szerzej. Trudny ostrożnie wyminął dozorcę, schylił się i wszedł do środka.
–
Trafi pan z powrotem? – zatroskał się Zdzisio.
–
Ja go odprowadzę – odparł mężczyzna z brodą i zamknął celę.
Trudny rozglądnął się, dojrzał krzesło, usiadł. Gospodarz spoczął na skleconej z drewnianych skrzyń pryczy.
–
Pan…?
–
Nieważne. Słyszałem, że czyta pan po hebrajsku. To prawda?
–
Prawda.
–
Sądzę, że nie miałby pan nic przeciwko drobnemu zarobkowi?
– Słucham.
Jan Herman otworzył teczkę i wyjął zeń brulion.
–
Chciałbym, żeby mi pan przetłumaczył pewien tekst. Mężczyzna zamrugał.
– Ten zarobek. Jak drobny?
Tu zaczęli się targować. Jako że jednak żaden z nich nie miał specjalnej ochoty na bazarowe zabawy, szybko doszli do porozumienia. Trudny podał Żydowi brulion. Ten przekartkował go powoli.
–
Na kiedy chce pan to mieć?
–
Na teraz.
–
A co to znaczy?
–
To znaczy, że nie wyjdę stąd, nie dowiedziawszy się co tam jest napisane.
Żyd żachnął się.
–
Ależ panie, tego jest kilkadziesiąt stron!
–
Nie chcę tłumaczenia dosłownego. Chcę po prostu poznać treść tych zapisków. To ważne. Rozumie pan? Nie mogę czekać, muszę wiedzieć. A pan… Nie przypuszczam, żeby się pan tu skarżył na nadmiar zajęć.
–
No wie pan! Trzeba to było powiedzieć, zanim zaczęliśmy ustalać cenę!
Lecz mimo wszystko zabrał się do lektury. Dwie skrzynki, identyczne z tymi, na których sypiał, stanowiły stół; na nim to umieszczono wielką lampę naftową. Brodaty Żyd, położywszy obok brulion, przesunął się na łóżku i w końcu przysiadł na samym jego kraju, pochylając się głęboko nad notatnikiem. Trudny natomiast zamknął i odstawił teczkę, założył nogę na nogę, wyprostował się na trzeszczącym krześle i oparł potylicę o zimny mur piwnicy; obserwował. Śmierdziało naftą i szczurami. Żyd czytał. Poruszał niemo skrytymi w gęstej brodzie wargami. Był młody, ale nie w ten sposób, w jaki odmalował to sobie Jan Herman po rozmowie z Paniebudą. Inaczej wszak liczy się czas wojny, człowiek bardzo szybko się starzeje w okresie podobnego zagęszczenia śmierci. Ów brodacz, skulony nad żółtymi od światła lampy kartami, on przeżył już swoje w trójnasób, widać wysoką stojącą falę pamięci za czarnym tiulem jego rozszerzonych źrenic. Pamięć nie pożre tego samego po raz drugi, a temu mężczyźnie rzucono dostatecznie dużo ciepłych jeszcze ochłapów nie wymyślonych wcześniej przezeń wrażeń i doświadczeń, by zaspokoić jej głód na wiele lat. Trudny zamrugał. Czy to sen? Czy zaczyna tu przysypiać? Ile to już minęło? Spojrzał na Żyda: wciąż czytał. Jan Herman miał go całego zamkniętego w swym spojrzeniu, ograniczonym efektywnym zasięgiem promieni świetlnych emitowanych przez niebieski płomień tańczący na knocie. Trudny patrzył na ikonę, na witraż, na mrocznie ikonograficzne wyobrażenie symbolu. Oto jest Żyd czytający księgę. Oto jest. Zgarbiony, schylony, o całym ciele ściśniętym, zwartym, o całej uwadze skupionej na tekście, zapadły w trans zgoła religijny. Wolno wznosi dłoń z odgiętym w górę długim, brudnym kciukiem, wolno go liże, a potem dłoń tę opuszcza i przewraca za pomocą zwilżonego rzadką śliną kciuka kolejną kartkę. Tę czynność również wykonuje powoli. Jest w tej chwili powaga, jest patetyczna stateczność; jest rytuał. Brudny w brudnym ubraniu w brudnej izbie – a jakoś ponadczasowo święty zdaje się Trudnemu ów człowiek. W powietrzu intensywny zapach nafty. W przyszłości zapewne nie raz i nie dwa zdarzy się Janowi Hermanowi, poczuwszy ponownie ową woń, zapaść na sekundę w gęstą sieć na zawsze już ustalonych dlań skojarzeń: nafta-piwnica-Żyd-księga. Teraz przyszłości już się domyśla, bo jednak zna siebie i zna sposób, w jaki splatają mu się myśli; jego deja vu bywają doprawdy bardzo silne.
–
Co?
–
Skończyłem już. – I?
Brodacz zamknął brulion, wyprostował się, a ręce złożył na kolanach; wyglądał na cokolwiek zmieszanego. Jan Herman z własnej inicjatywy podniósł się i zgarnął notatnik ze skrzynki. Usiadłszy z powrotem, natychmiast schował go do teczki. Żyd popatrywał na to bez wyrazu w wielkich, ciemnych oczach. Dopiero w tym momencie Trudnego uderzyła niesamowita wręcz oschłość, suchość ruchów mężczyzny; on właściwie sam z siebie w ogóle się nie poruszał: sytuacja nim poruszała – był jak ciecz, zawsze spływająca w najniżej położone miejsce, wypełniająca naczynie, metamorficznie dostosowująca się do jego kształtu, ale sama w sobie martwa i nie przybierająca form oryginalnych. Identycznie ów Semita – entropia nie miała doń dostępu: kroki zawsze o najstosowniejszej długości, zawsze minimalne drgnięcia głowy, zawsze najpłytsze z możliwych łuki podnoszonych i opuszczanych z konieczności rąk. Nawet wtedy, gdy przewracał strony czytanej księgi – nawet w tym rytuale nie był ani odrobinę hojniej szy w gestach.