– Gdyby nie zagrała na tej fujarce nie spostrzeglibyśmy jej – mruknąłem.
– To obój a nie fujarka – przypominał mi szef. – Grać na nim jest sztuką…
Przeszliśmy przez tunel wydrążony w wale kolejowym i znaleźliśmy się na Kazimierzu. Niebawem pojawiała się przed mami wielka murowana synagoga. Parkowały przed nią dwa autokary, a hałaśliwie stadko turystów ładowało się do wnętrza budynku.
– To Synagoga Stara – wyjaśnił Szef. – Najstarsza na Kazimierzu. Pochodzi prawdopodobnie z przełomu piętnastego i szesnastego wieku. W jej wnętrzu przemawiał Tadeusz Kościuszko, przed swoją słynną przysięgą na krakowskim Rynku.
– Tadeusz Kościuszko był żydem? – zdumiałem się.
– Raczej chodziło mu o zagrzanie do walki mniejszości narodowych. Albo księża nie chcieli udostępnić mu ambon kościelnych. Nie wiem… Ucierpiała trochę podczas wojny, ale w latach pięćdziesiątych odbudowano ją, lokując wewnątrz to, co nas interesuje.
– To znaczy?
– Zbiory judaistyczne Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. A przy okazji zapewne spore archiwum, zawierające być może informacje o poszukiwanym przez nas człowieku.
– Piętnasty wiek – mruknąłem. – A jak dawne jest żydowskie osadnictwo w tej części Krakowa?
– No cóż, skoro tak lubisz archeologię, choć podejrzewam czasem, że twoja miłość jest dość pobieżna, to powinieneś się orientować, że nie można mówić o osadnictwie w tej części Krakowa, bowiem Kazimierz przyłączono do miasta dopiero w 1800 roku. Wcześniej była to oddzielna miejscowość posiadająca prawa miejskie, a nawet mury obronne. Prawa miejskie nadał Kazimierzowi król Kazimierz Wielki w 1335 roku… Ale w brew temu, co bredzili w filmie "Lista Schindlera", wcale nie on osiedlił tu Żydów. Spisy z tego okresu wymieniają wśród mieszkańców miasta zaledwie kilkunastu wyznawców judaizmu… Zaczęli się tu osiedlać dopiero w końcu XV stulecia, po tym, jak nasz król Jan Olbracht wysiedlił ich z Krakowa.
– Dlaczego wysiedlił? – zaciekawiłem się.
– No cóż. W mieście wybuchł pożar. Jak zwykle przy takich okazjach doszło do zamieszek i pogromów. Jak to się mówi, szukano winnych. Zresztą wysiedlono ich po raz kolejny w 1776 roku, po małej epidemii dżumy, a w 1800 roku wydano ustawę zakazującą Żydom zamieszkiwania w Krakowie. W szesnastym wieku na Kazimierzu osiedli także uchodźcy z Hiszpanii, Portugalii, Włoch i Czech. Taka mieszanka etniczna doprowadziła do wytworzenia się na tym niewielkim obszarze niezwykle bogatej i różnorodnej kultury. Zapamiętaj, na styku kilku kultur rodzą się najwybitniejsze jednostki i powstają najwspanialsze dzieła sztuki i literatury. Lwów, Wilno, Kraków, zamieszkały częściowo przez Ormian Zamość, Gdańsk… Są też rejony naszej planety jakby szczególnie predysponowane do tego by wydawać z siebie jednostki naprawdę wybitne. Weź oszmiański powiat na Wileńszczyźnie.
– Kto się tam urodził? – zdziwiłem się.
– Józef Piłsudski, trzydzieści kilometrów od jego domu był majątek Dzierżyniów w którym zobaczył świat krwawy komunistyczny oprawca Feliks Dzierżyński. Jego sąsiadem był Andrzej Sarjusz – Zawoyski, bohater wojny domowej w Rosji, nieustraszony adiutant generała Wrangla. W drugą stronę jeszcze dwadzieścia kilometrów i majątek Jaruzelskich, tych z których pochodził Wojciech Jaruzelski, Stamtąd miedzę znajdował się Nowogródek w którym urodził się i wychował Adam Mickiewicz… A zupełnie niedaleko, może sto kilometrów na północ leży Kałnobrże, gdzie urodził się Piotr Stołypin. I zdaje się Czesław Miłosz.
– Ciekawe miejsce – zauważyłem.
– A tak dla dopełnienia, w samym sercu oszmiańskiego powiatu urodził się Herakliusz Pronobis i ja… – uśmiechnął się skromnie. – Turyści, jak widzę, przestali blokować wejście, pora i na nas.
– Co można zobaczyć w środku? – zaciekawiłem się.
– Piękną kolekcję rytualnych judaików – powiedział Szef. – I niedużą ekspozycję poświęconą utworzonemu tu podczas wojny gettu.
Weszliśmy w ślad za Amerykanami. Nasze legitymacje utorowały nam drogę do serca muzeum. Niebawem siedzieliśmy po raz kolejny na wygodnych fotelach w pokoju zastawionym regałami z książkami.
– Storm, Storm – mruknął Icek Berok, kustosz zbiorów archiwalnych. – Cadyk Salomon Storm. A jakże. Słyszałem to nazwisko. Nie dalej jak przedwczoraj pytała o niego taka miła dziewuszka… Pogrzebaliśmy razem w naszym archiwum. Sporo się o nim zachowało dokumentów.
– Kim był? – zapytałem. – To znaczy wiem, że był cadykiem, ale co takiego robił, że zachował się w ludzkiej pamięci?
– Był kabalistą – uśmiechnął się kustosz. – Ale wy nie jesteście z naszych, więc trudno będzie wam to zrozumieć. Storm przed wojną robił rzeczy szalone. Zbudował Golema wedle wskazówek zawartych w pismach rabina Löwe ben Becalela z Pragi.
– Legenda o Golemie – mruknął Szef. – W Krakowie?
– To nie legenda – uśmiechnął się pan Icek. – To najprawdziwsza prawda. Ulepił go z ziemi na cmentarzu, koło którego zapewne musieliście przechodzić. Napisał na srebrnej płytce tekst, który miał mu nadać pozory życia. Ale jakoś nie nadał. Nie wyszło, choć zrobił wszystko wedle wskazówek. Wielu Żydów było bardzo zdziwionych, że mu nie wyszło.
– Chyba raczej zdziwiliby się, gdyby mu się udało – mruknął Szef.
– Och, niekoniecznie. On robił nie takie rzeczy. Czytał z ludzkich oczu jak z księgi. Poznawał losy człowieka z przypadkowego dotknięcia dłoni. Robił też doświadczenia alchemiczne i miał nawet kopię Szmaragdowej Tablicy.
Szef pokiwał w zadumie głową.
– To sporo wyjaśnia – mruknął. – A więc zajmował się alchemią.
– Tak, zgromadził ponoć wspaniałą bogatą kolekcję starodruków alchemicznych, w tym także osławioną "Niemą Księgę".
– Co się z nim stało? – zapytał Szef.
– Był w Gettcie. Nie wiem. Po wojnie nie wrócił już do Krakowa. Prawdopodobnie zamordowali go hitlerowcy, choć byłoby to raczej dziwne. On świetnie potrafił przeczuć niebezpieczeństwo. Ludzie opowiadają, że czytał w myślach. Otaczała go sława wielkiego cudotwórcy.
Uśmiechnął się lekko i z półki zdjął nieduże tekturowe pudełko. Wewnątrz znajdowała się ulepiona z błękitnej gliny ręka. Palce pokryte były gęsto hebrajskimi napisami.
– Czyżby to był…
– Tak. To kawałek Golema, którego zbudował. Zwróćcie panowie uwagę na piękny błękitny kolor.
– To nie jest malowana glina – mruknąłem. – Ani też nie biała – kaolinitowa.
Kustosz uniósł brwi w niemym pytaniu.
– Rozróżniamy zasadniczo dwa rodzaje gliny – wyjaśniłem. – Żelazistą, pospolitą, która po wypaleniu robi się czerwonego koloru. Zawiera domieszkę żelaza, dlatego podczas wypalania metal utlenia się i czerwona barwa cegieł lub garnków pochodzi właśnie od tlenku żelaza.
– A drugi rodzaj? – zaciekawił się.
– To glina kaolinitowa. Różni się tym, że nie zawiera żelaza. Po wypaleniu robi się biała lub żółta. W Polsce była wydobywana w okolicach Iłży i Sandomierza.
– Czyli mamy do czynienia z jeszcze innym rodzajem gliny – mruknął. – Co mogło nadać jej błękitną barwę? Kobalt, mangan może molibden…
– Kobalt – odezwał się cicho Szef. – To glinka kimberlitowa, wydobywana w kraterach i kominach dawno wygasłych wulkanów. Zawiera dużo kobaltu i innych pierwiastków ciężkich, ale jest praktycznie wolna od żelaza. W Chinach wyrabiano z niej słynne błękitne wazy, będące dziś przedmiotem pożądania licznych kolekcjonerów. Jej nazwa pochodzi od miejscowości Kimberley w RPA. Tam właśnie znajduje się ogromny krater wygasłego wulkanu wypełniony tysiącami ton błękitnej gliny. Od wielu dziesięcioleci eksploatuje ją największa na świecie spółka zajmująca się wydobyciem diamentów.
– Czy w Polsce są złoża takiej gliny? – zdziwiłem się.
Uśmiechnął się.
– Są. Najbliższe, pół godziny drogi stąd.
– Gdzie?
– Na Wawelu – odpowiedział poważnie. – Niewielka część wzgórza to bardzo stary, zerodowany stożek wulkaniczny. Wygasły jeszcze przed stu pięćdziesięciu milionami lat, zanim powstały wapienne skały na których posadowiony jest zamek. Gliny kimberlitowe muszą widocznie w jakimś miejscu wychodzić na powierzchnię. Chyba, że przywiózł sobie materiał gdzieś ze Śląska.