– Wydłubałyście je z sekretarzyka? – wybuchnąłem.
Popatrzyła na mnie zaskoczona.
– Z sekretarzyka? – udała zdziwienie. – A jak to udowodnicie? Zresztą,
nawet jeśli, to nie należały do mienia skarbu państwa…
– Jako porzucone mienie pożydowskie stały się po wojnie własnością państwa – powiedział poważnie Szef.
– Wedle ostatnio obowiązujących przepisów, mienie będące własnością gmin żydowskich ma być im zwrócone – odparowała natychmiast. – Ponieważ cadyk Salomon Storm był, że się tak wyrażę, przewodnikiem takiej gminy, to pamiątki po nim mogą otrzymać status niemal relikwii. Na groby słynnych rabinów i cadyków zjeżdżają się pobożni Żydzi z całego świata.
– Idziemy – westchnął Szef. – Nic tu po nas.
Ruszyliśmy do wyjścia.
– Wpadnijcie jeszcze kiedyś – powiedziała.
Nie brzmiało to jak kpina, ale nie było to też szczególnie serdeczne zaproszenie. Wyszliśmy. Niebo przetarło się trochę i wyjrzało słońce. Kraków w jesiennej szacie był pięknym miastem.
– No cóż – powiedział Szef. – Przegraliśmy kolejną bitwę. Jeszcze trochę, a przegramy całą wojnę.
– Ciekawe, gdzie się podziała ta druga – mruknąłem.
– Stasia? Cóż, mam nadzieję, że bezskutecznie szuka biurka.
Podjechaliśmy taksówką do magazynu likwidatora. Nodar czekał na nas.
– I jak? – zagadnął.
– Sekretarzyk już rozbebeszony – powiedział Szef.
– Nic się nie dało zrobić? – zaniepokoił się Nodar.
– Niestety. To jak, bierzemy się za stolik?
Ująłem w dłoń śrubokręt i po kilkunastu minutach delikatnego dłubania otworzyłem skrytkę. W grubym blacie znajdowała się pusta przestrzeń. Wyjęliśmy z niej kilka map rysowanych na papierze. Szef długo badał je z lupą w ręce.
– Piękne – powiedział. – Powstały mniej wiecej w czasach Stefana Batorego, sądząc po konturach granic. Tylko co z nimi zrobić dalej?
– Zdeponować w Ministerstwie i niech się nasi fachowcy zastanawiają, komu je przydzielić – zasugerowałem.
– Ja ze strony urzędu, który reprezentuję, nie wysuwam żadnych roszczeń – powiedział likwidator. – To mi, szczerze mówiąc, zupełnie nie wygląda na majątek PZPR-u.
– Zawieziemy do Biblioteki Jagiellońskiej i złożymy jako depozyt Ministerstwa.
– To stamtąd ostatnio ukradli tyle książek? – zaniepokoił się Nodar. – Lepiej wynająć skrytkę w jakimś solidnym banku…
– Coś z racji w tym jest – mruknąłem. – Proponuję poprosić pana Lucjusza o ukrycie w sejfie muzeum.
– Sporządzimy raport ze znalezienia map i w drogę – uśmiechnął się Szef.
Rozdział XII
Uliczny pościg * W rękach policji * Dziewczęta prują biurko * Kopnięty młodzieniec * Wachman.
Było już dość późne popołudnie, gdy po zdeponowaniu map znowu zaparkowałem jeepa przed siedzibą likwidatora.
– Zbadałem sprawę tego Aulicha – powiedział Nodar, gdy zasiedliśmy w fotelach przy stole. – Mieszkanie zaraz po wykupieniu na własność sprzedał z dużym zyskiem i kupił sobie dom na przedmieściach. Ściślej mówiąc połówkę bliźniaka. Meble zabrał ze sobą, w aktach zachowała się informacja, że przeprowadzki dokonał za pomocą oddelegowanej do jego dyspozycji grupy pracowników z partyjnej bazy samochodowej. To zabawne, ale niewykluczone, że biurko przewożono furgonetką, którą jeździliśmy rano…
– Dysponuje pan adresem tego Aulicha?
– Tak. O ile w ciągu ostatnich dziesięciu lat znowu się gdzieś nie przeprowadził. Nigdy nic nie wiadomo, ale w takim przypadku zdobędziemy jego nowy adres z biura meldunkowego…
Ruszyliśmy. Dom Aulicha okazał się być niewielką, biała willą leżącą w sporym ogrodzie. Obok domostwa rosły kilkudziesięcioletnie kasztany. Druga połowa bliźniaka musiała kiedyś spłonąć, z czerwonych ścian odpadały przegryzione przez ogień tynki. Dach rozebrano.
– Jeśli się okaże że biurko też się spaliło… – mruknął Szef.
– Biurko! – krzyknąłem wskazując znikający za zakrętem samochód.
Dodałem gazu i nasz wóz ruszył naprzód.
– Jesteś pewien? – zapytał Szef.
Za zakrętem ulica biegła spory odcinek prosto. Uciekał nam mały fiat ciemnowiśniowego koloru. Na dachu miał zainstalowany bagażnik, do którego przymotano dużą ilością sznurka biurko Storma. Widziałem je dotąd tylko na rysunku, ale charakterystyczny kolor nie pozwalał mieć wątpliwości. Ścigany samochód zniknął za kolejnym zakrętem. Dodałem gazu. Nieoczekiwanie wyjechaliśmy na dość szeroką ulicę, zatkaną na amen gigantycznym korkiem samochodów. Maluch wślizgnął się w szczelinę między wozami i zjechał na dalszy
pas. Usiłowałem wjechać za nim, ale prześwit już się zamknął. Korek posuwał się rozpaczliwie wolno, momentami zatrzymując się zupełnie. Popatrzyłem na zegarek. Szesnasta. Ludzie wracają do domów. Najbardziej idiotyczna pora na pościgi samochodowe. Na naszym pasie samochody drgnęły i podjechałem kawałek. Maluch był obok, jakieś dwa metry przed nami.
– Kurcze, jak by go tu dogonić.
– Wehikuł był węższy – westchnął Szef. – Ale i tak by się nie zmieścił między pasami.
Nagle roześmiał się.
– Wiesz co, Pawle, za dużo się filmów naoglądałeś.
– Nie rozumiem.
– Zobacz, z jaką szybkością jadą te samochody.
– Czy wolno, czy szybko i tak nie mam jak go dogonić, brakuje miejsca…
– A na piechotkę nie łaska?
Palnąłem się w czoło aż zadudniło. W następnej chwili biegłem pomiędzy autami. Dogonienie umykającego malucha nie zajęło mi nawet minuty. Dopadłem go i zapukałem w szybę.
Wewnątrz, za kierownicą, siedziała Stasia. Na mój widok uchyliła okno.
– Czym mogę służyć? – zagadnęła uprzejmie.
W jej oczach płonęły figlarne iskierki.
– Biurkiem – wyjaśniłem konkretnie.
– A to dlaczego? – zdziwiła się. – Zostało legalnie zakupione. Mam
nawet spisaną umowę.
Samochody ruszyły i musiałem podbiec kawałek.
– Może i legalnie, ale to mienie państwowe – wyjaśniłem. – 0n nie miał prawa go sprzedawać.
– Czy po dziesięciu latach ruchomości nie przechodzą na własność użytkownika prawem zasiedzenia?
– Z zasiedzenia wyłączone są przedmioty będące własnością państwa – powiedziałem. – Zresztą nabycie praw trzeba i tak potwierdzić sądownie.
Znowu rzeka samochodów ruszyła do przodu, ale po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się.
– No to będziecie musieli udowodnić, najlepiej sądownie, że to biurko stanowi własność państwa – powiedziała spokojnie. – W takim przypadku zwrócę je wam po kosztach zakupu. A na razie żegnam.
Samochody ruszyły i tym razem korek odblokował się na dobre. Zbiegłem z ulicy i wylądowałem niemal w ramionach policjanta. Obok, w zatoczce, parkował radiowóz.
– Co to za biegi po autostradzie się urządza? – huknął na mnie. – Dokumenty obywatelu.
Podałem mu legitymację.
– Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki – wyjaśniłem – Prowadzę tu delikatną misję, której celem jest odzyskanie cennych starodruków alchemicznych.
– Na środku ulicy? Podczas ruchu pojazdów? – huknął ponownie. – Jacek, podaj alkomat!
Dmuchnąłem w balonik.
– Pijany nie jesteś, znaczy tylko z głową coś ci się porobiło…
Rosyant czekał na mnie przy skrzyżowaniu. Szef w zadumie popatrzył na zegarek.
– Gdzieś ty wsiąkł? – zapytał.
– Widzi pan Szefie, policja chciała mnie odstawić do jakiegoś Kobierzyna. Nawet nie wiem co to jest…
– Szpital dla wariatów pod Krakowem. Coś takiego jak podwarszawskie Tworki – uświadomił mnie szef.
– Musiałem im wyjaśniać…
Pan Samochodzik westchnął.
– Ty to masz do nich szczęście. No, nieważne. Dokąd teraz?
– Do tego ich antykwariatu. Tam zawiozła łup. Trzeba będzie go oplombować, tak jak tamten sekretarzyk…
Streściłem mu rozmowę ze Stasią.
– Znam tu dobry skrót – pochwalił się Nodar. – Ja muszę niestety wracać do obowiązków, ale pokażę wam na mapie…
Zaparkowałem przed znajomym sklepikiem.