– Pan Samochodzik – uśmiechnęła się. – Zawsze szlachetny, zawsze dbający o rozwój nauki… Słyszałam o panu. Choć nie sądziłam, że przyjdzie nam się kiedyś zmierzyć.
– Jestem zwolennikiem własności prywatnej – powiedział. – I praw do tej własności. Oddaj jej, Pawle, krzyżyk.
– Szefie, narażałem życie żeby go zdobyć – powiedziałem podając klejnot dziewczynie.
Uśmiechnęła się, gdy jej smukła dłoń zacisnęła się na srebrze.
– Narażałeś życie? – zdziwił się Szef. – A mi się wydawało, że znalazłeś go dopiero po walce… Tak przynajmniej mówiłeś…
– Ale mogłem zginąć. Gdyby tak kopnęła mocniej…
– Następnym razem może kopnąć mocniej – uśmiechnęła się Stasia. – Ale myślę, że nie będzie takiej konieczności. Dopięliście panowie swego – gestem wskazała starodruk. – Teraz możecie odejść i pozostawić sprawy swojemu biegowi.
– "Niema Księga" w zamian za kupkę pogiętych blach – powiedziałem. – Sądzicie, że uda wam się ją odnaleźć?
– Nie mam pewności, ale szanse są spore – powiedziała. – Ale to moja sprawa. Jeśli dyrektor Lucjusz nie zgodzi się na zamianę, poszukamy gdzie indziej. Może za granicą znajdziemy ludzi wystarczająco rozsądnych lub… wystarczająco chciwych. Wprawdzie użycie innego atenatora raczej koliduje z naszymi planami, ale w ostateczności… Pożegnam panów.
– Jak będziemy mogli zwrócić to po skopiowaniu – Szef uderzył dłonią w traktat.
– Przekażcie go anonimowo do Biblioteki Jagiellońskiej.
– Ta książka ma sporą wartość.
– To bez znaczenia. Dla nas liczyła się jej treść. A my już wykonałyśmy sobie kopię.
Wyszła. Za drzwiami musiała czatować druga z dziewcząt, bowiem w szparze mignął mi przez chwilę jasny warkocz.
– No cóż – powiedział Pan Samochodzik kartkując traktat. – Wygląda na to, że wykonaliśmy nasze zadanie, i to z nawiązką.
Zamyśliłem się.
– Wracamy do Warszawy? – zapytałem. – Czy może spróbujemy dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi?
Uśmiechnął się szeroko.
– Przypomnij sobie, jak opowiadałem o swoim pierwszym spotkaniu z Winnetou. Przyjechałem do Złotego Rogu z zamiarem powstrzymania rozbiórki zabytkowego obiektu. Wykonałem zadanie i już miałem jechać dalej, gdy nieoczekiwanie poczułem, że stoję u progu przygody. Zostałem i faktycznie przeżyłem przygodę. Oczywiście, że zostaniemy. Bardzo jestem ciekaw, czy tym miłym cielątkom uda się odnaleźć "Niemą Księgę". Moglibyśmy poczekać w stolicy, aż złożą panu Lucjuszowi kolejną propozycję, ale myślę, że ciekawiej będzie odszukać ją wcześniej i zobaczyć, co zrobią w tym przypadku.
– Ale komu do licha potrzeby może być atanator? – zapytałem.- Przecież nie do podgrzewania fasolki. Z tego co wiem, taki piecyk może mieć tylko jedno zastosowanie. Eksperymenty chemiczne lub alchemiczne.
– Wspomniałeś niedawno myśl Sherlocka Holmesa. Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, to co mało prawdopodobne…
– Sugeruje pan, że one chcą powtórzyć jakieś doświadczenia alchemiczne?
Uśmiechnął się.
– Powiem ci, co chcą zrobić. Sędziwój poza produkcją złota, robił także kolorowe szkło. Na witraże. Gdy przed kilkoma laty przystąpiono do renowacji bazyliki Mariackiej oczywiście zakonserwowano także witraże. Wiesz co się okazało? Stare kolorowe szkło bardzo kiepsko zniosło kilkaset lat wpływów atmosferycznych. Z jednym wyjątkiem. Błękitne szkło z dodatkiem kobaltu wyglądało, po oczyszczeniu z brudu, jak wczoraj odlane. Sądzę, że wyczytały w jakichś pismach alchemicznych przepis na coś takiego. Może na szkło, może na roztwory galwaniczne. Coś, co może być ciekawe nawet dla nas. Zresztą rekonstrukcja dawnych technologii może być bardzo pożyteczna dla konserwatorów dzieł sztuki. Sądzę, że tu chodzi o tego typu wyniki. Nie zdziwię się, jeśli po odtworzeniu dawnych barwników, pigmentów, czy odczynników te miłe dziewczęta zgarną za to wcale niemałą sumkę pieniędzy. Zresztą mam jeszcze jeden pomysł, jak można na tym zarobić. Mogą przygotowywać materiały do obszernej pracy naukowej na temat alchemii. Może dla jakiegoś bogatego zagranicznego naukowca?
– Nie sądzę, Szefie – powiedziałem. – Gdyby tu chodziło tylko o pieniądze, to poszłyby z dziełem Sędziwoja do działu zakupów Biblioteki Jagiellońskiej lub Biblioteki Narodowej, albo do dowolnego antykwariatu i zaśpiewały za to kilka lub kilkanaście tysięcy złotych. Musi istnieć inne wytłumaczenie.
– Dlatego zostaniemy i spróbujemy się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – uśmiechnął się. – Chodźmy coś zjeść, a przy okazji zdeponujemy ten druczek do rana w hotelowym sejfie. Unikatowych dzieł lepiej nie zostawiać na noc bez opieki.
Rozdział V
Wycieczka na Kazimierz * Jesteśmy śledzeni * Dzieje Kazimierza * Tajemnice oszmiańskiego powiatu * Synagoga Stara * Jak cadyk Golema budował * Tajemniczy grób * Dom cudotwórcy
– Ach, nie ma to jak świeże powietrze – powiedział Szef stojąc w otwartym oknie. Popielniczkę postawił na parapecie, żeby nie prószyć popiołem papierosa na ulicę. Otworzyłem leniwie oczy. Po wczorajszym deszczu wypogodziło się ładnie.
– Znowu mamy jesień – powiedziałem. – I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym?
– Wybierzemy się na Wawel – powiedział Pan Samochodzik. – Zobaczymy co mają w swoich zbiorach z urządzeń alchemicznych. A potem przejdziemy się do archiwum miejskiego i pogrzebiemy za tajemniczym Salomonem Stormem.
– Może najpierw pogrzebiemy za Stormem – zaproponowałem. – A potem pójdziemy sobie zwiedzać muzea. Bo boję się, że nasze przeciwniczki wyprzedzają nas o kilka długości. Wczoraj, Szefie, mówił pan, żeby ich nie lekceważyć.
Uśmiechnął się lekko.
– Dobra. Jak zamierzasz się za to zabrać?
– Raczej nie w archiwum miejskim… Chodźmy na Kazimierz. W jednej z synagog urządzone jest muzeum żydowskie. Sądzę, że mają tam też archiwum, a może nawet kopie akt znajdujących się w innych ośrodkach.
Kiwnął głową.
– No to do dzieła.
Wsiedliśmy w tramwaj i po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się koło sporej hali targowej.
– Podjechaliśmy trochę za daleko – powiedział Szef przeglądając plan miasta. – Ale tędy też chyba będziemy mogli przejść.
Ruszyliśmy wzdłuż hali, później przeszliśmy koło szkoły i niebawem zatrzymaliśmy się koło wysokiego muru z czerwonej cegły.
– To chyba jest stary cmentarz żydowski – powiedział Szef – A za tym nasypem będzie Kazimierz.
W tym momencie do moich uszu doleciał dziwny dźwięk. Ktoś grał dziwną, rwącą się, pełną bólu melodię.
– To "sonata wiesny" Konstantinasa Ciurlionisa – zauważył Pan Samochodzik.
Rozglądaliśmy się szukając źródła dźwięku. Wokół nas było jednak zupełnie pusto. Opodal koło przedszkola dokazywały dzieci.
– Ki diabeł? – mruknąłem. – Ktoś bawi się fletem.
– To nie flet – zaprotestował Szef. – To obój.
– Jaka różnica? – wzruszyłem ramionami.
– Mniej więcej dwudziestokrotna w cenie instrumentu – mruknął. – Flet można zrobić z kilku różnych materiałów, a obój tylko z hebanu. Tam jest!
Do cmentarza przylegał niewielki budynek o zamurowanych na głucho oknach. Opierając się plecami o jego ścianę siedziała okrakiem na murze dziewczyna z jasnym warkoczem. Na nasz widok uśmiechnęła się i odkładając instrument do futerału radośnie pokiwała nam dłonią. A potem zsunęła się na cmentarz, znikając nam z oczu.
– Ścigamy ją? – zapytałem.
Szef zamyślił się na chwilę.
– Można by – powiedział. – Tylko właściwie po co? Jeśli to ta, o której wspominałeś, to spuści ci znowu łomot.
– Biła nieprzepisowo i zaskoczyła mnie – mruknąłem.
Wspomnienie doznanej porażki paliło moją duszę jak ogień.
– Ciekawe po co nam się pokazała – zamyślił się Pan Samochodzik.
– Może po prostu lubi tu siedzieć i grać – zastanowiłem się.
Pokręcił powoli głową.
– Myśl trochę Pawle. Sądzę raczej że chciała nam dać do zrozumienia, że będą obserwować nasze poczynania. Zwróciła na siebie naszą uwagę.