– Tak – potwierdziła Stasia. – Pewien pobożny Żyd postanowił wystawić synagogę, a ponieważ grunty w tej części miasta były bardzo drogie, zdecydował się nadbudować ją na swoim domu.
Szef wcisnął guzik dzwonka. Po kilku minutach, gdy traciliśmy już prawie nadzieję, drzwi otworzyły się ze zgrzytem i stanął w nich ponury osobnik mogący mieć zarówno dwadzieścia lat jak i osiemdziesiąt. Na twarzy porastała mu gęsta broda zasłaniająca wszystko. Od góry głowę nakrywała grzywa splątanych włosów. W ręce trzymał pędzelek.
– O, wycieczka szkolna – powiedział, patrząc podejrzliwie na dziewczęta.
– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział Szef, pokazując mu legitymację. Ja także wyjąłem swoją.
– A te dwie damy? – zagadnął facet niechętnie wpuszczając nas do środka.
– Pochodzimy z Walii – zełgała natychmiast Stasia. Mówiła po angielsku praktycznie bez obcego akcentu. – Przysłała nas komuna miejska z Dover. Zajmujemy się dokumentowaniem śladów pobytu naszego krajana w Europie.
Konserwator zamyślił się, jakby rozważał prawdopodobieństwo usłyszanej informacji. A może nie znał angielskiego.
– Mamy też upoważnienie od właścicieli – Szef podał papier wystawiony nam w klasztorze.
– Proszę za mną – powiedział wreszcie zarośnięty człowiek i powędrowaliśmy bardzo stromymi schodkami do góry. Główna sala synagogi, w której urządzono warsztat, sprawiała dość przygnębiające wrażenie. Wprawdzie ściany były ładnie odnowione, a strop lśnił bielą świeżego drewna, ale jednak czułem, że czegoś mi brakuje. Pośrodku nie było ośmiokątnego podwyższenia a nisza w której przechowywano niegdyś Torę, nie była osłonięta haftowaną tkaniną. To miejsce było martwe. Nigdy już nie zgromadzą się tu Żydzi by komentować Pisma. Nigdy nie zmówią modlitwy kadisz. I nigdy do wnętrza tego przybytku nie spróbuje wedrzeć się Golem…
Sarkofagów stało tu kilka, ale tylko jeden był metalowy. Podszedłem bliżej. Skrzynia była pusta, trumnę wykonaną z pociemniałego, przepróchniałego drewna, ustawiono obok. W kilku miejscach wzmocniono ją stalowymi okuciami.
– Musieliśmy wymienić cały spód – odezwał się zarośnięty. – Końce też mocno spraciały, zrobiliśmy zastrzyki z żywicy, potem jeszcze przepolerujemy.
Sarkofag wykonano z cynku. Przez te wszystkie lata, gdy przebywał w wilgotnym lochu, zaatakowała go zaraza cynkowa: charakterystyczna odmiana korozji. Metal zamienił się w mozaikę żółtych, różowych i szarych plamek.
– Można na to coś poradzić? – zapytał Szef.
– Można, nawet trzeba – powiedział konserwator. – Tyle tylko, że niewiele da się zrobić. Na razie jesteśmy na etapie prób i błędów – pokazał nam na boku skrzyni kilka zacieków różnego koloru. – Po pierwsze te plamy to różnego rodzaju związki cynku, głównie sole. Trzeba je najpierw, jak się to mówi ustabilizować, żeby korozja nie postępowała głębiej. Potem trzeba podjąć decyzję czy rozłożyć je, uzyskując z powrotem metaliczny cynk, czy też może lepiej zostawić w postaci ustabilizowanej i tylko polać galwanicznie nową warstwą metalu.
– Po ustabilizowaniu korozja nie będzie postępowała w głąb? -
zaniepokoiłem się.
– Do końca nie da się temu zapobiec – westchnął. – Mam jednak nadzieję uratować większą część. Ocalałe zakonserwowane fragmenty osadzimy prawdopodobnie na mniejszej stalowej skrzyni…
– Chcielibyśmy obejrzeć wieko – powiedziałem.
Uśmiechnął się lekko.
– Tam leży – wskazał wannę wypełnioną jakimś roztworem. Zajrzałem do środka. Blacha zachowała się w kilku kawałkach. Pod wpływem oparów kwasu zakręciło mi się w nosie.
– Wieko nie ciekawe – powiedział brodacz. – Na wierzchu resztki napisu "Cosmopolita", za to od środka przykręcona była ta płyta – wskazał na leżącą w kuwecie płytkę wielkości mniej więcej kartki z bloku. Pochyliliśmy się zaciekawieni.
– Możecie wziąć w ręce – uśmiechnął się, co poznałem po falowaniu brody. – Już odczyszczona i zakonserwowana.
Uniosłem ostrożnie ciężką blachę. Lśniła jak złoto.
– Tombak? – zapytała Stasia.
– Złoto Alchemików – powiedział z szacunkiem konserwator.
– Stop miedzi i antymonu – wyjaśnił Szef dziewczętom. – I mamy tu napis po hebrajsku…
– Ciekawe – mruknąłem.
– To stara praktyka – uśmiechnęła się Stasia. – Hermetyści chronili swoje prace pisząc je po łacinie, albo po hebrajsku, rzadziej greką lub po aramejsku. Chodziło im o to, żeby ktoś z ulicy nie mógł tego odczytać. Jeśli pozwolicie, przepiszę i odczytamy.
Przeleciała wzrokiem pierwszy rządek, a potem coś przez chwilę rozważała.
– Siedemnastowieczna łacina zapisana hebrajskim alfabetem, co więcej pisana nie z prawej w lewo, ani nawet z lewej w prawo, tylko pionowymi kolumnami.
– Skąd wiesz? – zdumiał się Szef.
– Spotkałam się już z tego typu szyframi – powiedziała.
Oczy brodacza zabłysły.
– A powiadają, że język polski jest taki trudny do nauczenia się dla cudzoziemców – mruknął.
Zaczerwieniła się ładnie. Przepisaliśmy informacje i opuściliśmy gościnne progi pracowni.
– I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? – zadumał się Szef.
– Pora tak jakby coś zjeść – zauważyłem.
Pan Samochodzik pokręcił z dezaprobatą głową.
– Od ciągłego napychania kałduna się głupieje – powiedział z naganą. – Lepiej myśli się na głodnego.
– A czy musimy o czymś jeszcze myśleć? – zdziwiłem się. – Odnaleźliśmy wszystko. Mamy księgę i klucz do niej wyryty w sarkofagu Setona…
Szef podniósł wzrok na dziewczęta.
– Naprawdę chcecie spróbować? – zapytał.
– Musimy! – Kasia umilkła skarcona wzrokiem kuzynki.
– Pojedziemy do znajomego rzemieślnika – powiedziała. – Rozmawiałyśmy z nim już przez telefon. Odbierzemy jajo filozoficzne i wieczorem siadamy do pracy. Zechcą nam panowie towarzyszyć w tym szalonym przedsięwzięciu?
Na twarzy Szefa pojawił się szeroki, szczery, słowiański uśmiech.
– Z największą przyjemnością – powiedział.
Rozdział XVIII
Przystępujemy do wielkiego dzieła * Jak chłopi robili bimber * Kolacja w antykwariacie * Nasienie złota * Przez siedem królestw *
O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi
zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".
– Zakpiły z nas – zauważyłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.
Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.
– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.
Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na
zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili
Kasia zniosła na dół cztery krzesła.
– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.
– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.
– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.
Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.
– Magnez – szepnął do mnie Szef.
Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.