Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XV

Analiza grafologiczna * Pożyczamy piecyk * Warsztat samochodowy * Starzy znajomi * Czy nasze zadanie zostało wypełnione?

Po księgę przyjechali o szesnastej. Przedstawiciel Biblioteki Narodowej w towarzystwie dwu uzbrojonych konwojentów. Wypełniliśmy protokół przekazania, dzieło zabezpieczono w stalowej kasecie przykręconej do podłogi samochodu. Wreszcie odjechali.

– Ulżyło mi – powiedział Szef – A teraz trzeba się przejść do muzeum.

No i powędrowaliśmy. Wicedyrektor Lucjusz powitał nas w swoim gabinecie.

– Przyszedł do panów list – wykonał dłonią gest w stronę komputera.

Uruchomiłem pocztę.

– To w sprawie tego listu z propozycją wymiany – zaraportowałem Szefowi. – Wysyłałem próbkę pisma znajomemu grafologowi.

– Pamiętam – uśmiechnął się pan Tomasz. – I co pisze?

– Krój liter jest perfekcyjnym, niemal podręcznikowym naśladownictwem siedemnastowiecznej kaligrafii, natomiast efekt ten psuje zastosowanie całkowicie współczesnego słownictwa i wiecznego pióra prawdopodobnie marki "Parker" ale napełnionego zielonym atramentem Watermana.

– Hmm…

– Podał także cechy charakteru wydedukowane z graficznej strony pisma.

– I jakież to?

– Wrażliwość, systematyczność w wyciąganiu wniosków, wierność wyższym ideałom, przewaga postrzegania intuicyjnego nad intelektualnym, umiejętność dążenia do dalekich celów, ostrożność, uczciwość. Dodał też że jeśli chcemy ją zatrudnić to będzie znakomitą oddana sprawie pracownicą.

– Czarna magia – westchnął szef.

– Być może – uśmiechnąłem się. – Ale grafologia tego rodzaju staje się coraz powszechniej stosowaną metodą weryfikacji kandydatów na kierownicze stanowiska.

Pan Samochodzik odwrócił się do dyrektora.

– Nasze działania weszły w kolejny etap – uśmiechnął się -

Potrzebujemy atanatora.

Dyrektor wzniósł oczy ku niebu.

– Tak po prostu potrzebujecie? – westchnął.

– Niestety, wymienienie go na "Niemą Księgę" okazało się niemożliwe – powiedziałem – Dlatego chcielibyśmy go wypożyczyć celem skopiowania.

– Oczywiście gwarantujemy jego całkowite bezpieczeństwo – dodał Pan Tomasz.

Dyrektor Lucjusz westchnął ciężko.

– Nie istnieje coś takiego jak całkowite bezpieczeństwo – powiedział w zadumie – Gdy wypożyczono z Muzeum Narodowego Damę z Łasiczką Leonarda da Vinci transportowano ją z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, pod konwojem, specjalnym samolotem w niezatapialnej skrzyni…

– Wprawdzie nie dysponujemy niezatapialną skrzynią, ale sądzę, że jesteśmy w wystarczającym stopniu odpowiedzialni – powiedział Szef – Oddamy piecyk za cztery lub pięć godzin.

– Wystarczy jutro rano – uśmiechnął się – Ale i tak musicie podpisać pół tony papierków… a tak właściwie, to jak zarejestrujemy to wypożyczenie?

– Proszę zapisać, że piecyk posłuży jako wzór do skopiowania -

powiedziałem.

Kiwnął głową i uśmiechnął się.

– A co potem? Będziecie ważyli Kamień Filozoficzny?

– Tego jeszcze nie wiemy – mruknął Szef. – Nie dla nas ta kopia…

– No cóż, nie będę wnikał, ale pozdrówcie te dwie młode damy – powiedział.

Ruszyliśmy do magazynu. Piecyk stał tak jak kilka dni temu, zakurzył się tylko trochę. Szef otworzył klapę i wyjął ze środka szklaną kulę.

– To zostawimy na miejscu, żeby się nie stłukło – powiedział – Pawle, zmierz obwód w trzech płaszczyznach…

Zapakowaliśmy piecyk w gazety i okleiliśmy taśmą samoprzylepną. Niebawem opuściliśmy gościnne progi muzeum i wsiedliśmy do samochodu.

– Dokąd pojedziemy? – zapytałem, przekręcając kluczyk w stacyjce.

– Zgadnij. Pokaż, że nadajesz się na detektywa.

Zamyśliłem się.

– Przyjmijmy, że chcę skopiować taki atanator. Pojadę na politechnikę i poszukam na tablicy ogłoszeń informacji o człowieku, który studentom robi prototypy urządzeń mechanicznych wedle załączonego schematu…

– Pomysł sam w sobie niegłupi, ale chyba mam lepszy. Jedź na dworzec PKS-u.

Pojechałem. W jednej z wąskich uliczek koło dworca znajdował się niewielki warsztat samochodowy. Wjechałem na podwórze zawalone wrakami syrenek i maluchów. Jeep wyglądał nieco dziwnie na tle zabudowań pamiętających zapewne poprzednie stulecie. Z bliska warsztat wyglądał znacznie lepiej. Części samochodów leżały równiutko ułożone. Dachy pokryto nową papą, odrzwia i okiennice zrekonstruowano z ciemnego drewna. Rozglądałem się z zaciekawieniem. Ta grupa budynków zapewne dawniej była zajazdem. Przybywali tu chłopi z wozami i przeładowywali towary do wagonów, albo odbierali obładowanych kuframi dziedziców okolicznych majątków. W sporym budynku wspartym ciężko na drewnianych kolumienkach domyśliłem się karczmy. Drzwi otworzyły się i z wnętrza wyszedł sprężystym krokiem mężczyzna w czyściutkim kombinezonie mechanika. Na oko sądząc, mógł mieć jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt parę lat.

– A niech mnie kule biją! To przecież Pan Samochodzik – wykrzyknął na widok Szefa.

Z wnętrza wysypali się jeszcze dwaj mechanicy.

– Pawle, poznaj moich przyjaciół – powiedział Szef. – Wilhelm Tell, Sokole Oko i Wiewiórka…

Wymieniliśmy uściski dłoni.

– A więc, czym możemy służyć? – zagadnął Wiewiórka, podnosząc maskę wozu. Popatrzył w mechanizm i pokiwał w zadumie głową.

– No cóż – powiedział Szef – Chciałem prosić was o maleńką przysługę.

– Panie Tomaszu – powiedział z wyrzutem Sokole Oko. – Pan ma prawo nie prosić, ale żądać!

Szef uśmiechnął się lekko.

– A więc, panowie, mamy taki problem.

Wydobył z wnętrza wozu atanator. Przeszliśmy do warsztatu. Postawił go na stole. Odpakowali i zapatrzyli się nań w zdumieniu.

– Co to takiego? – zapytał ostrożnie Wilhelm Tell.

– To piecyk alchemiczny – wyjaśnił Szef. – Trzeba go będzie skopiować.

– Ma być na wczoraj? – zapytał Wiewiórka.

– Niestety… Jutro świtem musi być z powrotem na miejscu. Kiwnęli jednocześnie głowami. Sokole Oko wyjął z kieszeni suwmiarkę i zbadał grubość blachy.

– Trzy przecinek pięć – powiedział. – Chyba nie mamy takiej na składzie.

– Weźmy tę karoserię od UAZ-a – zaproponował Wiewiórka. – Z lewej burty wytniemy kawałek o odpowiedniej szerokości.

Zakrzątnęli się przy robocie, aż miło było popatrzeć. Szybko wymierzyli wszystkie elementy. Zawarczały szlifierki. Wiewiórka tańczył wokół piecyka z linijką i taśmą mierniczą i wesoło wykrzykiwał kolejne liczby.

– Opowiadałem ci o nich – powiedział Pan Samochodzik. – Popatrz, że przez te wszystkie lata nie zmienili się specjalnie. Nadal są pełni zapału.

– To prawda – powiedziałem.

Mój wzrok przesunął się powoli po ścianach. Nieoczekiwanie wypatrzyłem oprawioną w szkło fotografię. Podszedłem, żeby się jej dokładniej przyjrzeć. Na tle namiotu stał Szef w otoczeniu trzech harcerzy. Był młodszy o dobre trzydzieści, a może nawet czterdzieści lat.

– Trochę czasu upłynęło – powiedział Szef, który niepostrzeżenie stanął mi za plecami.

Nad fotografią na ścianie wisiała pociemniała ze starości drewniana kusza ze stalowym łuczyskiem.

– Pamiętasz jeszcze, jak się z tego strzela? – zagadnął Szef Wilhelma Tella, który właśnie szukał czegoś na regale obok nas.

– Jasne – uśmiechnął się – Dzieci też nauczyłem. Nie zaginie umiejętność. Życzy pan sobie, panie Tomaszu polakierować, poniklować czy oksydować?

– Na czarno – zadecydował Szef – Nity muszą być żelazne.

– Domyśliliśmy się – odkrzyknął Wiewiórka.

– Nie znacie kogoś, kto byłby w stanie odlać nam ze szkła taką kulę? – Szef pokazał kartkę z moimi notatkami i schematycznym rysunkiem.

– Baśka miał warsztat szklarski, ale od dawna przestawił się na

produkcję witraży – zauważył Sokole Oko – ale znamy takiego rzemieślnika, może on będzie w stanie…

– Spora ta piłeczka – mruknął Wilhelm Tell. – Panie Tomaszu, a może w sklepie firmowym huty szkła Wołomin?

29
{"b":"100560","o":1}