Литмир - Электронная Библиотека

– Nalegam – powiedziałem.

– Z drogi – zażądała kierując się prosto na mnie.

Wyciągnąłem rękę. Zaatakowała z szybkością kobry i zwinnością kota. Rąbnąłem plecami w mokre listowie dobre dwa metry dalej. Usiłowałem wstać, gdy nieoczekiwanie niewielka stopa obuta w biały adidas przygniotła moją pierś z powrotem do ziemi.

– Nie uczyła cię mamusia, że to bardzo niegrzecznie przeszkadzać damie w lekturze listów? – zapytała.

Zamiast odpowiedzieć złapałem ją za stopę specjalnym chwytem i pociągnąłem skręcając jednocześnie. Padając wyprowadziła drugą nogą cios, który rozkwasił mi nos i sprawił, że przed oczyma zatańczyły kolorowe kółka. Poderwaliśmy się jednocześnie. Tym razem zdecydowałem przejąć inicjatywę i wyprowadziłem nogą uderzenie w kierunku jej kolana. Uskoczyła z zadziwiającą łatwością, po czym nieoczekiwanie stwierdziłem, że jej łokieć trafił mnie w splot słoneczny. Przed oczyma rozbłysło mi oślepiająco jasne słońce, a potem zgasło, a ja byłem rozbitkiem z łodzi podwodnej, któremu skończyło się powietrze. Długo nie mogłem złapać oddechu, wreszcie gdy przed oczyma robiło mi się już ciemno zdołałem napełnić płuca ożywczym tlenem. Stwierdziłem przy okazji, że znowu leżę na mokrej ziemi, wśród gnijących liści.

– Nie słyszałeś, że kobiety nie należy bić nawet kwiatkiem? – usłyszałem znowu ten sam miły głos.

– Słyszałem – wymamrotałem. – Chciałbym tylko porozmawiać.

– Nie ładnie tak się narzucać z towarzystwem – powiedziała. – Ale w dzisiejszych czasach mało kto pamięta jeszcze, co wypada, a co nie.

Z trudem dźwignąłem się na nogi. Westchnęła ciężko.

– Sądzę, że powinieneś już iść – powiedziała z udawaną troską. – Zbyt długie siedzenie na ławce w deszczu może się skończyć zapaleniem płuc.

Zrzuciłem idiotyczne szpiegowskie okulary, aby odzyskać pełne pole widzenia.

– Do trzech razy sztuka – powiedziałem przyjmując postawę obronną.

– Trzy razy to już leżałeś na ziemi – powiedziała. – Ale skoro sobie życzysz…

W tej chwili usłyszałem charakterystyczny dźwięk bezpiecznika od jakiejś wyjątkowo dużej spluwy. Lufę ktoś oparł mi za uchem.

– Ładnie to tak napastować bezbronne dziewczęta w parku? – usłyszałem głos.

Ten także należał do młodej dziewczyny. Jej wschodni akcent był słabszy.

– Stasia, daj mi go do końca złomotać – poprosiła moja oprawczyni. – Tylko mu dam małego kopa w zadek, żeby mu wróciła świadomość klasowa i już możemy iść.

Ucisk lufy za uchem zniknął.

– Dobrze, załatw go szybko i idziemy, bo zupełnie przemoknę na tym deszczu – powiedziała ukryta za moimi plecami.

Pierwsza ruszyła w moją stronę. Z trudem opanowałem narastającą panikę. Tym razem byłem wystarczająco skoncentrowany. Zablokowałem pierwszy z jej ciosów. Za drugim razem zdołałem posłać ją na ziemię, zarobiłem jednak jednocześni silny kop w kolano. Leząca poderwała się natychmiast. Kaptur spadł jej z głowy, odsłaniając miłą twarz i gruby, jasny warkocz. Była bardzo ładna i faktycznie nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Chwila zagapienia wystarczyła, by słodkie dziewczę posłało mnie znowu na ziemię. Tym razem wyrżnąłem głową w jakiś korzeń i na dłuższą chwilę straciłem ochotę do kontynuowania znajomości. Tajemnicza Stasia, ciągle trzymając mnie na muszce, podeszła do drzewa i poniosła porzucony list. Czytała go zupełnie spokojnie.

– Ty tego pilnowałeś? – zapytała.

– Chciałem sprawdzić, kto po to przyjdzie – wychrypiałem.

Ciągle miałem problemy z ustabilizowaniem oddechu.

– Kopia nas nie interesuje – powiedziała. – Gdybyśmy zmieniły zdanie, napiszemy kolejny list.

– Mogę go jeszcze raz kopnąć? – zapytała pierwsza zakładając kaptur.

– Przecież leżącego się nie kopie – zaprotestowałem.

Ciągle nie mogłem się podnieść.

– Zostaw. Po co bić, sam zdechnie – oświadczyła Stasia i obie oddaliły się z godnością.

Zastanawiałem się dłuższą chwilę, czy nie spróbować dyskretnie podążyć za nimi, ale zdecydowałem, że na razie mi wystarczy tych atrakcji. Powoli dźwignąłem się na czworaka. Cały przód kurtki zachlapany miałem krwią z rozbitego nosa. Przed oczyma ciągle latały mi kolorowe plamy.

– Stasia – mruknąłem.

Rozkaszlałem się i powoli wstałem. Nieoczekiwanie wśród zmierzwionych liści, które przed chwilą były widownią mojej klęski, spostrzegłem coś błyszczącego. Pochyliłem się, co spowodowało kolejny krwotok z nosa i podniosłem masywny srebrny krzyżyk wysadzany rubinami. Po chwili znalazłem rozerwany łańcuszek i ząb. Zbadałem palcem szczękę, ale jak się okazało miałem wszystkie. Po bliższych oględzinach do mojego zamroczonego mózgu dotarło, że

to świński kieł. Powoli, starając się nie nadwerężać potłuczonego kolana, pokuśtykałem w stronę hotelu.

Rozdział IV

Antykwariat pana Aarona * Znowu niema księga * Cadyk Salomon Storm * Kto szuka książek Sędziwoja? * Wieczorna wizyta *

Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef gwizdnął z zaskoczenia.

– Rany boskie, kto cię tak załatwił? – zapytał.

Z torby wydobył zaraz buteleczkę wody utlenionej i jakieś inne medykamenty.

– Nie uwierzy pan, Szefie, jakie te krakowianki bestie – powiedziałem może niezbyt gramatycznie, ale sądzę, że stan w jakim się znajdowałem, usprawiedliwiał mnie.

– Krakowianki cię załatwiły? – zdumiał się. – Ile ich było, dziesięć?

– Dwie – wymamrotałem. – Ale biła jedna…

Ścierając krew z twarzy i piorąc kurtkę relacjonowałem Szefowi swoje dokonania.

– No ładnie – westchnął. – Spartoliłeś nam całą operację. Trzeba było pójść dyskretnie za nimi, a nie startować od razu z propozycjami rozmów.

– Przepraszam, Szefie… Za to przynajmniej wiemy, że przeciw nam są tylko dwie dziewczyny. Łatwo sobie poradzimy…

Z trzaskiem zatrzasnął książkę.

– Te wszystkie ciosy chyba zaszkodziły ci na mózg – powiedział ze złością. – Poradziłbym ci, żebyś się puknął jeszcze raz, ale boję się, że ci do reszty uszami wycieknie! Obudź się wreszcie. Po pierwsze człowiek, który ma starodruk mógł wysłać po kopertę sąsiadkę, znajomą licealistkę, jeśli jest nauczycielem to uczennicę, albo nawet córkę lub wnuczkę. Po drugie, nawet jeśli faktycznie mamy przeciw sobie tylko dwie młode dziewczyny, to zdaje się jedna z nich spuściła ci baty, jakich nie zebrałeś od czasów, gdy poszukiwałeś Bursztynowej Komnaty! Jeśli umysł ma równie rozwinięty jak muskulaturę, to źle z nami.

Zamilknąłem. W tym, co mówił, było dużo racji. Podszedł do mnie i popatrzył uważnie na moją fizjonomię.

– Nos na szczęście ci nie posiniał, oczy nie są podbite. Pójdziemy się przejść…

– Co ma mój wygląd do celu przechadzki? – zaciekawiłem się.

– Idziemy w miejsce, gdzie porozbijana twarz sprawiałaby niekorzystne wrażenie.

W kilka minut później wędrowaliśmy uliczkami. Deszcz na szczęście przestał padać, niebo odrobinę się przetarło. Zapadał wczesny jesienny zmierzch. Zatrzymaliśmy się przed witryną niewielkiego antykwariatu w jednej z bocznych uliczek odchodzących od Rynku. Antykwariat wydawał się być zamknięty, ale gdy Szef nacisnął na guzik dzwonka, drzwi gościnnie otworzyły się. W progu stanął bardzo stary człowiek. Zza drucianych okularów błysnęły ciekawie czarne oczy.

– Ach, witam panowie – powiedział cofając się w głąb. Weszliśmy. Zasunął ciężką zasuwę.

– Aaron Apfelbaum – przedstawił się podając mi dłoń. Uścisk był zaskakująco mocny.

– Paweł Daniec – przedstawiłem się.

Pan Samochodzik nie musiał się przedstawiać; na pierwszy rzut oka widać było, że się świetnie znają. Antykwariat wewnątrz okazał się znacznie większy, niż się to na początku wydawało. Ruszyliśmy w głąb, pomiędzy regałami zastawionymi książkami. Nasz przewodnik oświetlał drogę świecą osadzoną w starym, srebrnym lichtarzu. Wreszcie przeszliśmy przez ciężkie, metalowe drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, także ciasno zastawionym

6
{"b":"100560","o":1}