Popatrzyłem na rękojeść szabli.
– Węgierska – potwierdziłem. – I na oko sądząc, z końca szesnastego wieku.
Kasia skończyła zabawę laserem i używając azbestowych rękawic odsunęła odciętą ścianę.
– Jest? – zapytała Stasia.
Pokręciła przecząco głową.
– Same gówna – wygarnęła dłonią stos banknotów pospinanych banderolami, jakieś papiery wartościowe, parę pudełek biżuterii i kilka kilogramowych sztabek srebrzystego metalu. Srebro albo platyna. Złote dwudziestodolarówki zadźwięczały sypiąc się na podłogę. Nie zaszczyciła ich nawet jednym spojrzeniem.
– Cholera – zdenerwowała się Stasia. – Trzeba zatem obudzić gospodarza. Jak mu przypalimy laserem to i owo, to wyśpiewa gdzie ukrył "Niemą Księgę".
– A czego szukacie? – zainteresował się chłopak z szablą.
– Zbioru drzeworytów – wyjaśniłem.
– Jakieś drzeworyty oprawione w ramki wiszą na półpiętrze – powiedział – widziałem je, gdy przechodziłem.
Ruszyły do wyjścia bez słowa. Stasia latarką oświetliła ścianę.
– No, co za bydlę – sapnęła.
Ścianę ozdabiało kilkadziesiąt antyram. Wewnątrz, pod warstwą szkła, widać było pożółkłe pergaminowe karty. Jak na komendę rzuciły się zdejmować je ze ściany. Ja oświetliłem część korytarza, którym przyszedłem i też odczepiłem z niej kilka obrazków.
– Na mnie już pora – powiedział młodzieniec, troskliwie naciągając na szablę plastikowy pokrowiec – Nie będę wam przeszkadzał. Nic nie widziałem, o niczym nie słyszałem…
Ruszył w stronę zrujnowanej części domu i wtedy właśnie nieoczekiwanie włączył się alarm. Szarpnięciem przyciągnąłem laser do siebie i odczepiłem od niego kabel. Dziewczęta biegiem wpadły na górę. Pognaliśmy korytarzem. Gdzieś od strony schodów padł strzał. Zanurkowaliśmy przez dziurę w murze i zbiegliśmy na parter. Chłopak właśnie szamotał się z ochroniarzem. Uderzyłem wachmana rękojeścią lasera w głowę.
– Dzięki – szepnął młodzieniec.
Wyskoczyliśmy przed dom. Alarm wył na całego. Od strony ulicy pojawiły się błyskające na niebiesko światła. Policja. Przeskoczyliśmy pośpiesznie przez ogrodzenie i depcąc rabatki sąsiedniej willi przesadziliśmy płot odgradzający nas od kolejnej ulicy.
– Za mną – rozkazałem szeptem i pobiegliśmy do miejsca kilka przecznic dalej, gdzie zostawiłem samochód. Wskoczyliśmy we czwórkę do jego przytulnego wnętrza i cicho odjechałem jak najdalej od feralnego miejsca. W oknach zapalały się światła, ale my już oddalaliśmy się, zostawiając za nami rozbudzone kwartały.
– Gdzie was wysadzić? – zapytałem.
– Ja gdybym mógł prosić na dworzec – uśmiechnął się młodzieniec z szablą. – Złapię jakiś nocny pociąg i tyle.
– Nie oddamy go w ręce policji? – zapytała Stasia.
Pokręciłem przecząco głową.
– Po pierwsze, uważam go za usprawiedliwionego. Chciał tylko odzyskać własność swojej rodziny. Po drugie, za co niby? To nie on wypalił laserem dziurę w ścianie. Po trzecie gdyby go złapali, mógłby sporządzić mój portret pamięciowy. Wyobrażacie sobie, co to byłby za skandal? Moja instytucja skompromitowana na wieki wieków. Za to wy dwie, hm… Powinienem podjechać pod najbliższy komisariat. Włamanie, kradzież, chciałyście torturować właściciela.
– My też miałyśmy swoje powody – westchnęła Stasia.
– No nie wiem – pokręciłem głową w zadumie. – Księga, którą w kawałkach bo w kawałkach, ale udało się zdobyć, nigdy nie była waszą własnością.
– A może Salomon Storm był naszym dziadkiem? – Kasia przekornie przekrzywiła głowę.
– Nie. Jidysz, którym posługuje się Stasia nie jest czysty, tylko wyuczony. Poza tym…
Machnąłem ręką. Młodzieńca wysadziłem koło dworca.
– Jak mogę się odwdzięczyć? – zapytał.
– Obiecaj waćpan, że więcej nie będziesz się nigdzie włamywał – zażądałem.
– To będzie trudne. W siedzibie pewnej partii politycznej w hmm… Mają pejzaż Zosowskiego, który zawsze wisiał na lewo od kominka.
– W końcu skojarzą, że to ktoś z twojej rodziny – westchnąłem. – Znikaj…
Pomachałem mu na pożegnanie i ruszyliśmy dalej.
– A wy, gdzie chcecie wysiąść? – zapytałem.
– Może koło naszego antykwariatu – zaproponowała Stasia. – Też mamy obiecać, że nie będziemy się nigdzie włamywać?
Zignorowałem pytanie.
– Przegraliście – oświadczyła Kasia tryumfalnie. – Mamy księgę!
– I co z nią zrobicie? – zapytałem. – Aulich zgłosi kradzież i będzie was ścigał. Jeśli pojawicie się z nią gdziekolwiek, będzie na was już czekał list gończy.
– O ile wiedział co ma – uśmiechnęła się Stasia. – A sądzę, że raczej nie wiedział. Po prostu, znalazł książkę z rysunkami, to powycinał kartki i porozwieszał sobie na ścianie.
– Dlaczego zawył alarm? – przypomniałem sobie.
– Był umieszczony pod najniższym stopniem schodów – wyjaśniła Kasia.
Wysadziłem je koło antykwariatu i podjechałem pod hotel. Zmieniłem kolor samochodu na normalny i przekręciłem tablice rejestracyjne na tę stronę, po której nie były mołdawskie. Cicho wślizgnąłem się do pokoju i wydobywszy spod kurtki sześć antyram położyłem je na stoliku. A potem natychmiast padłem na łóżko i zapadłem w głęboki sen.
Rozdział XII
Pobudka * Wątpliwości moralne * W imię narodu * Poranna wizyta * Dedukcja
Obudziło mnie potrząsanie.
– Wstawaj, przekleństwem naznaczony – usłyszałem głos Szefa.
Otworzyłem leniwie oko. Już mną nie potrząsał.
– Skąd to się tu wzięło? – zapytał, wskazując gestem leżące na stoliku kawałki księgi.
– Wrogowie podrzucili – zasugerowałem, po czym zamknąłem oczy.
– Jeśli natychmiast nie zaczniesz odpowiadać na moje pytania, to wyrzucę cię z pracy – usłyszałem. Otworzyłem jedno oko. Żartował, na szczęście.
– Miałem, Szefie, pracowitą noc – powiedziałem.
– Włamałeś się do Aulicha! – tym razem był chyba zły.
– Wręcz przeciwnie – zaprotestowałem z godnością. – Niech pan sobie wyobrazi, idę sobie aleją Kasztanową, a tu widzę: parkan przecięty. No to pomyślałem, że ktoś się włamał i poszedłem przychwycić złodziei na gorącym uczynku. Wchodzę i widzę, że nasze dwie znajome prują sejf laserem…
– Laserem? – zdziwił się Pan Samochodzik.
– Też byłem zaskoczony. Zacząłem im klarować, jak to nieładnie okradać bliźnich i wtedy nagle zaczęła wyć syrena. Ponieważ doszedłem do wniosku, że moje zadanie, polegające na spłoszeniu włamywaczek, właściwie jest wypełnione, zdecydowałem się oddalić stamtąd.
Szef w zadumie oglądał miedzioryty.
– Nie podoba mi się to – powiedział wreszcie – Należało to przeprowadzić inaczej. Naruszanie norm społecznych i prawnych ma to do siebie, że szybko wchodzi w krew. Raz znajdziesz się poza granicami prawa i będziesz się zapadał coraz głębiej. Najpierw z Michaiłem obrobiliście archiwum w Tobolsku, teraz włamanie do prywatnego domu…
Szef był wyraźnie bardzo zdenerwowany.
– Aulich nie miał do tego żadnych praw – zaprotestowałem. – Ten starodruk powinien być własnością…
– No właśnie, czyją?
– …Narodu.
– Narodu, powiadasz? Widziałem we wczesnej młodości, co działo się na prowincji. Jak na wschodzie Polski odbierano chłopom ikony mówiąc, że to do muzeum. A potem faktycznie część z nich trafiła do magazynów, gdzie zarastały kurzem, reszta wyparowała po drodze. Albo kolekcje monet konfiskowane w imieniu państwa, które wzbogaciły zbiory partyjnych prominentów. Przeprowadzono reformę rolną, która przyniosła kulturze polskiej większe szkody, niż druga wojna światowa. Wyrzucano ludzi z dworów, z pałaców, a potem je rujnowano. Zabytkowe meble rąbano na opał, książki trafiały na makulaturę. Pamiątki narodowe trafiały na śmietnik, a wszystko to w imię narodu… Bywało też, że ludzie oddawali różne swoje skarby do muzeów, a one znikały bez śladu. Dlatego nigdy nie mów mi, że w imię narodu można zabrać komuś jego własność.
– Aulich wszedł w posiadanie tej księgi…