Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pogrążony w nałogu Stary Kubica grzeszył, ale pracował, i łaska chyba też nie została mu cofnięta. Chyba że palenie przeważyło na nie, chyba że położony na szali dym wypalonych przezeń papierosów zaważył. Bo palenie w pewnym sensie – że pozwolę sobie na dalszą sa- mowolną hierarchizację złych uczynków – palenie było gorsze od picia. Wódka czyniła duszę grzesznie niefrasobliwą – papieros nie wiadomo co czynił. Był w swej bezinteresowności bezbożny. Pan Bóg być może niekiedy przy specjalnych okazjach mógł nawet i chcieć, aby człowiek wychylił kielicha. Na przykład jak przyjeżdżał Biskup Wantuła, to wychylony wówczas kieliszek matczynej nalewki mógł mieć Boże poparcie. Ale nie papieros. Za papie- rosem nigdy nie mógł stać żaden boski powód. Chyba żeby był to jakiś papieros ratujący ży- cie. A poza tym palenie likwiduje pracę. Po kielichu, a nawet i po trzech kielichach, możesz od biedy pójść i narąbać drzewa. Z papierosem w garści nic nie zrobisz. Jak palisz, to nie pra- cujesz.

Tak. Stary Kubica był pijakiem, ale nie był leniem. Stare wiślańskie porzekadło mówi: lep- szy ożralec niż leniwiec (lepszy pijus niż leń), i choć jest w tej prawdzie pewien odcień libe- ralnego przyzwolenia dla pijaństwa, tym radykalniejsze jest tu potępienie lenistwa. Pijaństwo okropną było przypadłością, ale ten, co pił i pracował, próbował chociaż pracować, mógł li- czyć na jakiś cień ludzkiej wyrozumiałości (o ludziach teraz mówię). Ten, co pił i nie praco- wał, był stracony. A już ten, co nie pracował i w dodatku jeszcze nie pił, był stracony, potę- piony i przeklęty. Picie zawsze w końcu jest jakąś formą negatywnej wprawdzie, ale aktyw- ności. Ktoś kto wyzuty był z aktywności jakiejkolwiek, wyzuty był też z człowieczeństwa.

„Kto nie pracuje, niech nie je” – powiada apostoł Paweł. Kto nie pracuje i w dodatku nie pije, skazany jest na śmierć rychłą i niechybną – zdawali się mówić moi współbracia, którzy nie palili papierosów, ciężko pracowali i żyli w doskonałości. Pracowali w dni powszednie i święcili dzień święty. Ich lektury były pożyteczne i strzegli się, by nie korzystać z radości życia w sposób niefrasobliwy.

Unikali biesiad, festynów i kina. Moja doskonała babcia Czyżowa, która nigdy w życiu nie była w Warszawie, nigdy też w życiu nie była w teatrze, a kiedy raz w życiu złamała zasady i poszła do kina, została za swą niefrasobliwość surowo ukarana. W długie zimowe wieczory czytała powieść pt. Chata wuja Toma i kiedy przeczytała, i kiedy niedługo potem w kinie

„Marzenie” w Wiśle operator Pilch wyświetlał filmową adaptację tej książki, postanowiła pójść i zobaczyć. I ubrała się jak zawsze na czarno i poszła, i kupiła bilet, i zajęła miejsce. Zaczął się seans i ona zdjęta niepojętą grozą wyszła po pół godzinie. Dotychczas, owszem, wiedziała, że kino jako rozrywka tandetna i plugawa jest źródłem zła. Teraz wszakże przeko- nała się niezbicie, że kino jest samym złem, że zbytecznie na ekranie kina „Marzenie” w Wi- śle mnoży się i tak nieskończone zło świata. A przecież zamiast świadkować złu, zamiast się dręczyć ułudą zła, można uczynić coś pożytecznego. Wróciła do domu i wróciła do swoich lektur: do Biblii i do Atlasu Geograficznego. Jak przyjeżdżał Biskup Wantuła, z zapartym tchem słuchała jego opowieści o szerokim świecie.

Siedzieliśmy za stołem, siedzieliśmy bezczynnie od obiadu. Wazy i półmiski dawno były wyniesione, matka nalewała kawę do bawarskich filiżanek i ziołową nalewkę do kryształo- wych kieliszków, zapadała noc, Biskup Wantuła zapalał papierosa. Ojciec pospiesznym szeptem tłumaczył mi, że Wantuła pali papierosy nie dlatego, że jest biskupem i już wszystko może, ale dlatego, że był w czasie wojny w obozie koncentracyjnym i żeby nie umrzeć z gło- du, nauczył się palić. Łakomie wdychałem kłęby dymu z palonych przez Wantułę silesii i marzyłem, że niedługo, jak dorosnę, wybuchnie wielka wojna i pójdę na wojnę, i trafię do obozu koncentracyjnego, i wyjdę z obozu, i wrócę do domu, i zanim zacznę opowiadać o tym, jak papierosy uratowały mi życie – z czystym sumieniem zapalę sobie.

Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem efektowny zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. Od dwudziestu pięciu lat układam nekrologi i wspomnienia po- śmiertne, przyjmuję też zamówienia na niekonwencjonalne napisy nagrobne, rymowane epita- fia, przejmujące mowy pogrzebowe; w ogólności firma moja świadczy wszelakie pisarskie usługi funebralne.

Zaczynałem skromnie, zaznałem niemało nędzy, głodu, upokorzeń, ale teraz moje „Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych” prosperuje należycie. Przeszło rok temu za- trudniłem panią Ilonę i panią Iwonę, dwie biegle władające piórem absolwentki filmoznaw- stwa, pół roku temu zmieniłem siedzibę i szyld. Obskurna klitka w wieżowcu na Woli Du- chackiej zastąpiona została przez widne biuro w Śródmieściu. Zamiast wiszącej na zardze- wiałym drucie płyty pilśniowej z topornym, uczynionym własnoręcznie za pomocą niezmy- walnego flamastra napisem, jest teraz wmurowana w ścianę mosiężna tablica z eleganckim, rytym, lekko stylizowanym na gotyk liternictwem.

Stylizacja na gotyk jest wprawdzie absurdalna, ale daje efekt dostojeństwa, dostojeństwo zaś jest zasadą. Kiedy przekraczam próg firmy, przywdziewam maskę dostojeństwa, kiedy wydaję polecenia pani Ilonie i pani Iwonie, jestem niezwykle dostojny (obie podobają mi się wściekle i im wścieklej mi się podobają, z tym wynioślejszym chłodem wydaję im polecenia), kiedy przy dźwiękach Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda przyjmuję klientów, jestem samym dostojeństwem, jestem personifikacją dostojeństwa, jestem bogiem dostojeństwa.

Dostojeństwo jest maską, za którą skrywam nieustanne zdumienie. Zdumiewam się każde- go ranka. W moim życiu poranki to nie był czas zdumień. Przez ponad pół wieku każdy po- czątek światła dziennego był początkiem mojej rozpaczy. Mam za sobą kilkanaście tysięcy beznadziejnych przebudzeń, kilkanaście tysięcy zórz porannych oświetlało mój dygot, moją niemoc i moją niewiarę. Byłem pewien, że moje marne życie nie ulegnie zmianie i umrę w marności.

Ale teraz przeistoczyłem się, czy też raczej zostałem przeistoczony. Zaznałem przeistocze- nia jak Szaweł, jak Marcin Luter, jak Borys Jelcyn. Dostąpiłem przemiany jak bohater Kafki, ale ponieważ metamorfoza moja jest budująca, dyskwalifikuje mnie to jako bohatera literac- kiego. „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, iż zmienił się w łóżku w dynamicznego menadżera”. Fraza ta jest absolutnie nie do przyjęcia, operująca tradycyjnymi środkami literatura na razie nie nazwie mego fenomenu, na razie sły- chać ćwiczone głosy politruków zawodzących o transformacjach ustrojowych, co otwierają pole dla drobnej przedsiębiorczości kapitalistycznej, na razie obowiązuje pierwotny język pokątnych senników odpustowych: Na giełdzie grać – szczęście w miłości. Kapitał mnożyć – daleka podróż. Firmę zakładać – niesnaski w małżeństwie. Inwestować – śmierć nagła i nie- chybna.

Jak mógłby powiedzieć poeta: to co nie nazwane, daje prawo do zdumienia. Tak jest: mam prawo do zdumienia i obficie z tego prawa czerpię. Kiedy patrzę w głąb amfilady widnych izb, w których jeszcze niedawno mieściła się redakcja upadłego tygodnika społeczno – kultu- ralnego, kiedy patrzę na szczupłe, pochylone nad komputerami plecy pani Iwony i pani Ilony, kiedy patrzę na ich włosy umyte szamponem koloryzującym Poly Country Colors i fryzury wzmocnione odżywką Laboratoires Garnier Paris, kiedy opuszkami palców muskam aksamit- ną powierzchnię kosztownego weluru na moim biurku, nie przestaję się zdumiewać. Zdumie- wam się i nie chce mi się wierzyć, że jeszcze parę, paręnaście lat temu, sam jeden, własno- ręcznie na rozklekotanej maszynie „Everest” wystukiwałem zamawiane przez wydziały pro- pagandy mowy pogrzebowe i wspomnienia pośmiertne chwalące zasługi i czczące pamięć zmarłych sekretarzy partyjnych średniego szczebla.

24
{"b":"100410","o":1}