Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie była to ciężka praca, dało się nawet z tego jako tako wyżyć, ale była to praca mono- tonna, nikczemna i wyjaławiająca intelektualnie. W komitetach powiatowych, wojewódzkich, a nawet w komitecie centralnym partii zyskałem markę autora nadzwyczaj poruszających i oryginalnych mów pogrzebowych i wspomnień pośmiertnych, i tak istotnie było, ale orygi- nalność i uczuciowość moich tekstów obywała się bez mojej zasługi, moje ówczesne mowy pogrzebowe były po prostu ordynarnymi plagiatami. W antykwariacie przy ulicy Sławkow- skiej (obecnie skład materiałów dekoracyjnych) nabyłem swego czasu dość rzadką książkę: tom Mów żałobnych Arcybiskupa Floriana Okszy Stablewskiego, Poznań 1912, i najzwyczaj- niej w świecie, jedno po drugim, wszystkie te pogrzebowe kazania, odpowiednio, rzecz jasna, zmieniając realia i imiona, żywcem przepisywałem i słałem do komitetów. Towarzyszom mowy arcybiskupa podobały się nadzwyczajnie. Bo też działał tu podstawowy dla wszelkich sztuk efekt kontrastu. Byłem na kilku partyjnych pogrzebach, nie będę ukrywał – próżność mnie tam gnała, pragnąłem posłuchać prawykonań rzekomo moich utworów, byłem, i wysłu- chałem, i nie żałuję. Nie twierdzę, że proponując zaprzedanym Moskwie dygnitarzom pla- giaty mów arcybiskupa Stablewskiego prowadziłem działalność opozycyjną, tego nie twier- dzę, ale też niczego nie żałuję.

Stałem w gęstym tłumie pogrzebników, pozbawione krzyży groby działaczy partyjnych sprawiały niezwykle starożytne wrażenie, zdawało mi się zawsze, że aleja zasłużonych jest odkrytym w czasie niedawnych wykopalisk nienaruszonym rzymskim cmentarzyskiem sprzed naszej ery, pod marmurowymi płytami spoczywały szkielety namiestników Cezara, lodowate obłoki szły w górze, czerwone sztandary furkotały w listopadowym wietrze. Zakładowa or- kiestra MPK grała Międzynarodówkę, odziany w niezniszczalny stalinowski prochowiec działacz stawał nad otwartą mogiłą i wyjmował zza pazuchy mowę żałobną, która była kiedyś mową żałobną na pogrzebie z hr. Bnińskich Florentyny Zarembiny w Gułtowie albo mową żałobną na pogrzebie Apolinarego Drwęskiego, gimnazyalisty, albo mową na pogrzebie Aleksandra barona Graevego w Borku. „Gdy gromem strzaskany padnie dąb, pod którego zielenią niedawno szukaliśmy chłodu, gdy z ojczystego domu, świadka dziecięcych naszych radości, jedna noc okopcone tylko pozostawi zgliszcza, gdy niebo, co nad nami przed chwilą w słońca południu się złociło, nagle czarnym się zaciągnie całunem i w złowrogiej nas pogrą- ża nocy – milknie wesele i cisza smutku lub trwogi się roztacza”.

Kwiecistość stylu arcybiskupa Stablewskiego wzrusza mnie do dziś i budzi wspomnienia, ale nie mam cienia wątpliwości, rynkowo jest już ona nieprzydatna. Dzisiejsze potrzeby i oczekiwania znacznie przekraczają gusta dawnych towarzyszy. Ludziom, rzecz jasna, po sta- remu nie chce się umierać, być może nawet niektórym (mnie na przykład) chce się teraz żyć bardziej i dlatego właśnie żywi pragną nadawać pogrzebom specjalny splendor, pragną czynić z pochówków intensywną formę życia, pragną otwarcie i kunsztownie rozprawiać o śmierci, pragną wygłaszać niezapomniane (a więc wieczne) mowy pogrzebowe, pragną opatrywać nagrobki swych najbliższych słowami pełnymi poetyckiego kunsztu. W ludziach odrodziła się wiara w moc słowa, także, a może nawet przede wszystkim, w moc słowa ostatniego.

Ileż ja się w ostatnich czasach napisałem pożegnalnych listów, co potem były umieszczane w trumnach, w kieszeniach śmiertelnych marynarek, ostatnich pożegnań, ostatnich lamentów. Ćwierć wieku uprawiam niełatwe rzemiosło opiewania zmarłych, a przecież nie zdawałem sobie sprawy, jak silna jest potrzeba korespondencji z tamtym światem, pisania listów do nie- boszczyków, wpisywania się zmarłym do sztambucha, posyłania wierszy ukochanej, zabitej w wypadku. I towarzyszy temu wszystkiemu pieczołowita troska o doskonałość formalną, bo przecież ci, co są już po tamtej stronie, poznali wszelkie tajemnice, w tym także tajemnicę kunsztu wersyfikacji i układu strof, i jeśli oktawa ma być na nagrobku, to ma być oktawa co się zowie, bo na tamtym świecie każde dziecko wie, co to jest oktawa. Zmarli nie tylko za- chowali umiejętność czytania, oni posiedli także sekrety pisarskie. Dział nekrologów w prasie miejskiej zawsze był nader poczytną rubryką, ale teraz jest w nim także piękno, kunszt for- malny. Niedawno widziałem w księgarni rozprawę teoretyczną analizującą treść i formę dzi- siejszych nekrologów. A pamflety pośmiertne? A pośmiertne wymierzanie sprawiedliwości na piśmie? A nienagannie sformułowane litanie przekleństw?

Z tego typu kwestiami tyczącymi „formy złowrogiej” zjawiają się sporadycznie sędziwi panowie w znoszonych, ale z niezłych materiałów szytych garniturach, rysy twarzy szlachet- ne, spojrzenia dramatyczne. Mają spisane na wyrwanych z zeszytu kartkach litanie swych nieszczęść, kserokopie fałszywych wyroków, kilkustronicowe opisy przesłuchań i więzien- nych pobytów. Zwracają się z uprzejmą prośbą, by te rzeczy uporządkować, nadać kolejność i formę, dopisać na końcu sekretną formułę straszliwej klątwy i jeśli firma ma takie możliwo- ści, oprawić w folię. Nigdy nie pytam, co zamierzają z tym zrobić, nie pytam, jaki będzie los tych mrocznych pakietów, nie pytam, ponieważ obowiązuje mnie dyskrecja, nie pytam, po- nieważ wiem.

Pani Ilona i pani Iwona nagabnęły mnie kiedyś w swej infantylnej prostolinijności, czy to prawda, że nocą, ciemną nocą (rzecz jasna, nocą, w dzień – w żadnym wypadku) rozlega się ostrożne stąpanie, słychać chrzęst żwiru i oprawny w folię zapis męki zakopany zostaje w grobie oprawcy. Nie muszę dodawać, że zbyłem to nagabnięcie wyjątkowo wyniosłym chło- dem. Nazajutrz z jeszcze wynioślejszym chłodem poprosiłem panią Ilonę i panią Iwonę, by zamiast dżinsów i luźnych podkoszulków zechciały wkładać do pracy białe bluzki i czarne spódnice. Nie przewidziałem, że tak odziane (w białe bluzki i czarne spódnice) będą jeszcze silniej destabilizować moją koncentrację. Był to niestety pochopny ruch, wycofać się wszakże teraz, nawet stosując lodowatą wyniosłość – nie mogę.

Formy złowieszcze trafiają się jednak rzadko, przeważają – jeśli to nie brzmi niezręcznie – zamówienia na formy lekkie. Rymowane wiersze uchodzą powszechnie za najstosowniejszy wyraz opiewania zmarłych i zwracania się do zmarłych. (I słusznie, w rymowanych wierszach jest i kunszt formalny, i dostojeństwo). A zatem rymowane nekrologi, nagrobki, napisy na szarfach, epitafia, treny, elegie, a nawet teksty pożegnalnych piosenek, które zostaną zaśpie- wane nad grobem. Prawdę powiedziawszy, odkąd otwarto w mieście cmentarz dla zwierząt domowych, liczba poetyckich zamówień wzrosła niepomiernie. Wpierw wzdragałem się, ale zaraz przypomniał mi się Eklezjasta, który powiada, iż „przypadek synów ludzkich i przypa- dek bydła jest przypadek jednaki i ducha jednakiego wszyscy mają i któż wie, że duch synów ludzkich wstępuje w górę, a duch bydlęcy że zstępuje pod ziemię?”

Przypomniał mi się cytat, który nieraz w życiu przytaczałem, przypomniały mi się słowa Eklezjasty i przestałem się wzdragać. Rymowane czterowiersze poświęcone zdechłym psom i kotom tłukę taśmowo. Zamówień jest tyle, że zwijam się jak w ukropie i w efekcie, kiedy zdarzają się prawdziwie interesujące i naznaczone metafizyczną głębią i ludzkim tragizmem zamówienia, nie mam sił ani czasu. Sytuacja wręcz zmusiła mnie do nawiązania dyskretnej współpracy z pewnym, dość już znanym, poetą młodego pokolenia. Kiedy trafia się enigma- tyczna forma, z którą pomimo ochoty wiem, że nie poradzę sobie, podnoszę słuchawkę i dzwonię do pana Marcina.

Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pojawiła się w biurze pewna ekscytująca wdowa. Zapra- szam ją do siebie, przywdziewam maskę dostojeństwa, kątem oka rejestruję nieprzychylny wyraz twarzy pani Ilony i pani Iwony, w duchu jestem rad, ale nie omieszkam przy sposobno- ści zwrócić im uwagi. Podsuwam ekscytującej wdowie krzesło, naciskam klawisz, rozlegają się Wariacje Goldbergowskie, sam siadam. Dawniej, na samym początku, puszczałem moim klientom Requiem Mozarta, ale zauważyłem z czasem, iż wszechogarniająca muzyka Mozarta deprymuje, przygnębia, skłania do powściągliwości, ergo sknerstwa. Jan Sebastian Bach na- tomiast, zwłaszcza Bach w wykonaniu Glenna Goulda, czyni ludzi śmielszymi, ergo szczo- drobliwszymi.

25
{"b":"100410","o":1}