Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Głęboko pojmując integralność osobowości pisarskiej i zdając sobie sprawę, że Bronio tą samą co wiersze ręką i swoje felietony pisze, zaznaczyć muszę nie bez pewnej goryczy, iż ja mimo wszystko nie czekam na dawny wiersz przerobiony na aktualny i przy okazji na wskroś uniwersalny felieton. Ja czekam na nowy wiersz Bronisława Maja, a ściśle mówiąc, czekam na nowy tom wierszy tego poety o niepojęcie rzadkiej czystości tonu. Nie bardzo potrafię powiedzieć (jak zawsze przy lekturze wielkiej poezji), jaki jest zasadniczy jej sekret, co decy- duje o jej ciągle zaskakującym istnieniu, o jej spokojnym, niemalże epickim oddechu, nie umiem nawet powiedzieć, co mnie osobiście jest tu najbliższe, co sprawia, że wciąż wracam do Zmęczenia czy do Albumu rodzinnego. Może intensywna, narkotyczna wizja miasta, które umarło i które jest wszędzie, może wszystko druzgocząca wrażliwość na przemijanie „twój czas minął – już jesteś”, może istotność szczegółu, detalu, konkretu: nie wiem. Nie wiem. Czekam. „Przecinam na ukos Rynek, na Szpitalnej / osowiali, pijani od rana robotnicy / leni- wie burzą starą kamienicę, jeszcze / z czasów Polski, ceglany pył wsiąka w błoto (…)”.

Bronio Maj w zielonej kurtczynie stoi przede mną i obaj rzewnie na los się uskarżamy. Ja, mówi Bronio, chciałem sobie kupić marynarkę dżinsową, ale mi brakło. A ja, mówię, ja chciałem kupić czarne lewisy, ale mi brakło. I tak dwaj dojrzali mężczyźni, co, jakby nie by- ło, piąty krzyżyk dźwigają, pogrążamy się w tęsknocie za światem dżinsów, które dalej są niedostępne, jak były w dzieciństwie.

A potem ze znawstwem przechodzimy do wspólnych zainteresowań, do pism ilustrowa- nych („ważnym dodatkiem” – jak powiada Zbigniew Herbert – „w życiu pana Cogito były dodatki ilustrowane”), do pism ilustrowanych, na które całe pensje wydajemy oraz do kon- kursów piękności. Komu i co dziś mówią imiona dawnych laureatek wyborów Miss Polski albo Miss Polonia? Kto pamięta Renatę Fatlę, Joannę Niedorezo albo Agnieszkę Pachałko? My pamiętamy, nam z Broniem te imiona mówią wszystko. A Ewa Chudoba z Nowego Tar- gu, finalistka jednego z turniejów? Jakaż nas ekscytacja ogarnęła, gdyśmy tę długowłosą piękność w jakiś miesiąc po konkursie i po transmisji telewizyjnej ujrzeli wśród kandydatek zdających egzamin wstępny na studia polonistyczne. Z początku przebrana w białą bluzkę i ciemną spódnicę wydała nam się łudząco podobną siostrą tamtej, co tanecznym krokiem de- filowała po podium. Ale nie! To ona, Ewa Chudoba, finalistka była! Pracowaliśmy wtedy obaj jeszcze na uczelni (Bronio trwa tam dalej) i pedagogiczna ambicja, by na jesień mieć możność wprowadzenia chętnej nauki finalistki w arkana literackie, zagrała nam w żyłach. Bardzo chcieliśmy jakoś pomóc najwyraźniej stremowanej kandydatce, niestety, było to nie- możliwe. W końcu w desperacji i w zasadzie łamiąc wszelkie przepisy i narażając na szwank dobre imię zwróciliśmy się z przyjacielską prośbą do profesora Stanisława Balbusa, by na egzaminie ustnym pozwolił rozwinąć przystojnej góralce pełnię swych możliwości. Było to nieco ryzykowne, ponieważ egzamin pisemny góralka przykładnie spruła, co kładło niejaki cień na jej możliwości, ale też innej szansy nie było. Profesor Balbus wysłuchał naszej wsty- dliwej prośby z kamienną twarzą i – zapewne nie zmieniając na egzaminie ustnym wyrazu – ze szczętem oblał Ewę Chudobę, finalistkę. Niestety byliśmy zmuszeni na dobrych parę lat zerwać z profesorem stosunki. On ją zapytał o Chłopów Reymonta i kiedy ona powiedziała, że chłopi Reymonta masowo szli walczyć w powstaniu, to on z dociekliwością, o którą żeśmy go przecież nie prosili, zapytał jeszcze, w jakim powstaniu. W listopadowym – powiedziała ona i on ją z powodu takiego drobiazgu, jak mówię, oblał. Mnie złość na profesorską mało- duszność jakoś po latach minęła, ale Bronio do dziś, jak widzi Staszka Balbusa, mroczny jest. Przecinam na ukos Rynek, spotykam Bronia Maja i myślę, że chętnie bym go spotkał. Bo prawda jest taka, że idę prędko, nie rozglądam się na boki i mało kogo spotykam i mało co widzę. Mam ciągłe poczucie wielkiego odpływu rzeczywistości. Odpływu rozmów, odpływu widoków, odpływu świata. W wiekuistej walce felietonu z prozą, proza – tak jak chcę – zwy- cięża. Nawet spotkania ze starymi przyjaciółmi są fantazmatami. Fantazmatyczność nie jest wyznacznikiem prozy, tak samo zresztą jak wyznanie autobiograficzne nie jest gwarancją braku fantazmatyczności. Człowiek obraca się ku autobiograficznej przeszłości wtedy, gdy życie bieżące jest zamknięte i nieprzetwarzalne. Ponieważ niczego nie mogę powiedzieć o sobie, udaję, że mówię wszystko, wspieram się na dokładkę immanentną ułomnością literatu- ry co daremnie ściga rzeczywistość, i sam się gubię, nie wiem, co jest fantazmatem, i nie je- stem pewien, czy była Ewa Chudoba, czy ją wymyśliłem. Niezbity pozostaje felietonowy, cotygodniowy rytm, bo w takim rytmie Leworęczność piszę. Kończę w niedzielę i biorę ręko- pis, i wysiadam z tramwaju pod pocztą albo na rogu Dietla i Starowiślnej, i na ukos przez Rynek idę do redakcji, i Terenia Skoczyńska, z którą pisarski los mnie na zawsze połączył, przepisuje, i Tomek Fiałkowski przecinki i akapity daje, i ja czytam, co o Ewie Chudobie i Bronku Maju napisałem, i myślę, że nieskończona droga wiedzie do niezbadanej złożoności natury ludzkiej. Bo przecież ja mniej więcej chcę, posługując się przykładem mego przyja- ciela, powiedzieć, że felietony można pisać pod warunkiem, że one nie tylko w czymś waż- niejszym nie przeszkadzają, ale nawet to ważniejsze współtworzą. Chcę wyrazić nadzieję, że cotygodniowe podwójne haracze dziennikarskie nie rozgrzebują Majowi – poecie kruchych konstrukcji natchnienia poetyckiego. To chcę powiedzieć. Chcę powiedzieć: oby Maj – felie-

tonista nie zmarnował Maja – poety.

To chcę powiedzieć, to z uporem godnym lepszej sprawy mówię, tak jakbym nie wiedział, że Bronek Maj zostając poetą, też się zmarnował. Bronek Maj, zostając poetą, zmarnował się mianowicie jako aktor. Kto go widział na scenie, w rzadkich niestety rolach filmowych albo chociaż w trakcie jakiejś towarzyskiej improwizacji recytatorskiej, ten wie, że mając tak nie- przeciętny talent aktorski, Bronek Maj gdyby aktorem został był, miałby dzisiaj szmalu po pachy oryginalnej marynarki Lee. Czy pedał szczerości docisnąłem w tym kawałku do dechy, nie wiem, i szczerze powiem – wątpię. Ale święta idą niezbicie i ja niezbicie jadę do Wisły.

Marsz wiosenny

Na publiczne spotkanie z posłem SLD Antonim Kobieluszem udałem się do restauracji

„Ogrodowa”, ponieważ lubię ten lokal. Była wigilia święta pracy, żółtawą duchotę raz po raz rozcinały ciemne ulewy; nie bez nostalgii konstatowałem, że przedświąteczna aura jest zgoła niewyczuwalna. Dawniej, w epoce ludu pracującego miast i wsi, aura ta – owszem – była wyczuwalna. Rok w rok, od ciemnego kwietniowego wieczoru do świetlistego majowego poranka przez centrum Wisły kroczyła dęta kapela pod dyrekcją starego Nogowczyka. Muzy- kanci szli od domu do domu (ściślej mówiąc, od wybranego domu do wybranego domu), szli i, jak to się tu mówi, „wygrywali”. Wygrywali księdzu Wantule, wygrywali Poloczkowi z Placówki (Tak. W tym domu pan Bolesław Prus mieszkał i tworzył), wygrywali Jankowi z Wymowy, wygrywali Czyżom z Bazaru, wygrywali staremu Kubicy, wygrywali Krallowi – Kralliczkowi, wygrywali nawet Magnuskowi, który, choć katolik, ale przecież strażak.

Na wyłożone polnymi kamieniami podwórze przed domem pana Naczelnika wchodzili przeważnie u schyłku nocy. Jeszcze w zupełnych ciemnościach albo w całkiem niejasnych początkach dnia, grali Muzyki, muzyki albo Fruhlingmarsch. Potem siedzieli za ogromnym, przykrytym błękitną ceratą stołem w naszej kuchni i pokrzepiali się przed dalszą wędrówką. Niechybnie patetyczny obraz pełnych powagi mężczyzn, pijących o piątej nad ranem gorzałkę i równocześnie oddających się najwyższej ze sztuk – muzyce – już wtedy na dobre utkwił w mojej świadomości. Ponieważ z natury rzeczy stronię od tego rodzaju efektów, nie mówię, iż nigdy później nie widziałem piękniejszego obrazu, ani też nie twierdzę, że nigdy później nie słyszałem doskonalszej muzyki. Ale orkiestra starego Nogowczyka to była wielka orkiestra. Kiedy akurat grali w niej (i byli w formie) wszyscy czterej bracia Krzocy, ze swobodą wie- deńskich filharmoników wykonywali Alle Kameraden albo Marsz Radetzky'ego.

13
{"b":"100410","o":1}