Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– znów po latach będę miał kota. Hanula ma w czerwcu przywieźć kota z Francji.

Kiedy Janek Nowicki sprowadzał sobie psa z Rzymu (a do Rzymu pies Nowickiego został sprowadzony z Londynu, bo to jest bardzo rzadki pies), to ja się z niego podśmiewałem w duchu, że niby fanaberie, że kto to widział – pies z własnym biletem samolotem lata, że niby mało to naszych psów u nas… Podśmiewałem się w duchu z Janka Nowickiego, że psa sobie z Włoch sprowadza, a tu masz, niemalże wychodzi na to, że sam sobie kota sprowadzam z Francji. Wyjaśniam zatem różnicę. (Dalej siedzę z matką i jej dwiema żyjącymi w wiecznej nienawiści sukami przy śniadaniu i wyjaśniam różnicę). Otóż ja sobie żadnego kota z Francji nie sprowadzam, to Hanula dostanie, tak jest postanowione, kota w prezencie od swej przyja- ciółki Małgosi. Prezent – wiadomo – rzecz święta. Żaden ekscentryczny kaprys, żaden wy- bryk, żadna fanaberia, a jedynie konieczność wyższa.

A bardzo rzadki sprowadzony z Rzymu pies Nowickiego to jednak była fanaberia, tyle że

– przynajmniej dla mnie – zrozumiała. W końcu co ma robić aktor, który już wszystko zagrał i który wie w dodatku, że jeszcze wszystko może zagrać? Bo może. Zechcecie, żeby Janek zagrał wam zbrodniarza wojennego – zagra zbrodniarza wojennego, zechcecie, żeby zagrał japońską księżniczkę – zagra japońską księżniczkę, zechcecie, żeby zagrał płytkę PCV – za- gra płytkę PCV (choć płytkę PCV zagra raczej niechętnie, bo to trochę za mało demoniczna jak na niego rola). Co ma taki głęboko nieszczęśliwy człowiek robić? Nic. Toteż nic nie robi. Chodzi po Rynku i daje folgę szaleństwu. A to psa z Rzymu sprowadzi, a to sobie jakiś rzadki rower sprawi, a to raz na rok stroniczkę enigmatycznej prozy machnie. Albo – co już zupełnie nie daj Bóg – jakiś monolog pełen doniosłych mądrości życiowych wygłosi. I tyle. Ach, oczywiście, pracuje, gra, gra bardzo dużo w filmie, w teatrze, w telewizji. Wiele ma zajęć. Tyle że przez własną omnipotencję zepsuty, zbrzydzony jest do aktorstwa. Zapału aktorskiego nie ma w nim już praktycznie żadnego.

Jeszcze jaki taki zapał się w nim pojawia, jak ma odegrać (najlepiej na Rynku Głównym) scenę powitania. Jeśli zdarzy się wam go spotkać, niechybnie da wam gratis mistrzowską etiudę powitalną.

Unosi się kurtyna. Na Rynku Głównym zapalają się światła. Nadchodzi Jan Nowicki. – Je- rzy!!?? (uśmiech pełen radosnego zaskoczenia, ciało zesztywniałe i nieruchome, Janek gra człowieka, co stanął jak wryty). – Jerzy!!! (intonacja radosnego zdziwienia mistrzowsko przeistacza się w intonację pełnego triumfu, ciało rozluźnione, powolny półkrok wykonany do przodu, Nowicki jest teraz gotów rzucić się do powitania jak bokser do walki). – Jerzy, to naprawdę ty!!! (nieoczekiwany zwód: dwa pełne, nader taneczne kroki do tyłu – muszę ci się lepiej przyjrzeć, powiadają te kroki). – Nooo!!! (serdeczne rozchylenie ramion) – Nooo!!! Jerzy!!! (jeszcze serdeczniejsze i szersze rozchylenie ramion, radosny marsz sprężystym kro- kiem do przodu). – Jerzy!!! Świetnie wyglądasz (pierwsze uściski, pierwsze pocałunki). -Je- rzy!!! Jak ja Cię strasznie długo nie widziałem!!! (Janek teraz maksymalnie rozjaśnia spojrze- nie i dyskretnie wygasza uśmiech). – Myślałem o tobie, Jerzy. Co się z tobą działo? Jak zdro- wie? Powiedz (rysy Janka nabierają powagi, zdawać by się mogło, iż prawdziwa ciemna chmura troski przechodzi przez jego oblicze) – no przecież widzę, że lepiej! (powrót tonacji triumfalnej).

– Chodź, Jerzy, przysiądźmy gdzieś na sekundę (tonacja rzeczowa, Nowicki rozgląda się, imituje namysł nad wyborem miejsca, który to wybór dawno jest rozstrzygnięty). – Jestem w pośpiechu, bo wreszcie zabrałem się do pisania, ale na chwilę usiądźmy… Może w „Zwisie”?

(Janek z wirtuozerią gra człowieka nagle olśnionego całkowicie nieoczekiwaną myślą). – Chodź, siądźmy na sekundę, jest tyle spraw do obgadania. (Dalej tonacja rzeczowa, scena powitania jest w zasadzie zakończona. Światła gasną. Kurtyna).

Po śniadaniu trzeba zejść na dół po gazety, zajrzeć na pocztę i zajrzeć do księgarni. Jest minus dziesięć stopni. Pełen najczarniejszych myśli wychodzę z lodowatego domu na świat jeszcze bardziej lodowaty. Złe przeczucia mnie nie zawodzą: wszędzie jest pełno narciarzy w barwnych kombinezonach. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach niezwykle mnie przygnębia. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach przygnębia mnie jeszcze bardziej niż widok mojej przypadkowej biblioteki. Toteż szybciej niż nakazuje zdrowy rozsądek scho- dzę do centrum Wisły, biorę z teczki gazety, zaglądam do księgarni (kupuję Most San Luis Rey Thorntona Wildera), zaglądam na pocztę (nie ma żadnej poczty) i pośpiesznie, drogą przez park, nad rzeką koło basenu (spotyka się tam stosunkowo niewielu narciarzy w barw- nych kombinezonach) wracam na górę, do domu. Matka siedzi za stołem i rozwiązuje krzy- żówkę w piśmie „Gospodyni”, dwie żyjące w wiecznej nienawiści suki gryzą się ospale.

– I co tam nowego na dole? – pyta matka.

– Nic nowego – odpowiadam.

– Ludzi dużo?

– Dużo.

Spotkałeś kogoś?

– Nikogo nie spotkałem – mówię z rosnącą przykrością, bo czuję, że znów sprawiam jej zawód.

– A na farze? – resztki nadziei wzbierają w głosie matki. – A może na farze jest jakaś klep- sydra?

– Nie, nie ma żadnej klepsydry na farze. Nikt nie umarł – mówię z rosnącym poczuciem winy i schodzę do siebie. Omijam wzrokiem książki, ale sterty zeszytów ominąć się nie da, ze stertą zeszytów w linię w wykwintnych okładkach muszę się wreszcie zmierzyć duchowo. One, prawdę powiedziawszy, wyglądają prowokująco, one wyglądają tak, jakby czekały na godzinę wielkiego natchnienia, kiedy to ogarnięty niepoczytalnym szałem twórczym zapiszę je wszystkie na raz od deski do deski. Rzecz wszakże w tym, iż ja w ogóle niczego rzeczywi- stego nie piszę w zeszytach (normalnie wszystko piszę na normalnym papierze biurowym A4). W zeszytach jedynie najczarniejsze godziny zapisuję, przypadkowe notatki, daję intym- ne spowiedzi, zaczynam i nie kończę. W nieskończoność zatem kupuję kolejne zeszyty w linie w wykwintnych okładkach, bo wiem, że w nieskończoność trwać będzie czas czarnych godzin, przypadkowych notatek i do połowy doprowadzonej szczerości. Odrywam wzrok od fatalnych zeszytów i patrzę przez okno. Nad mglistym zarysem Kozińców przebija się blask, robi się cieplej. W czerwcu nadejdzie kot z Francji – przypominam sobie. – Kot w czerwcu – myślę i szepcę. – Kot nadejdzie w czerwcu – to zawsze w końcu jest jakieś rozwiązanie.

Romans i koniec romansu

Kiedy autobus z Mogilan zjeżdża na dół, Kraków się pojawia w mglistej perspektywie, z prawej strony widać Hutę, a z lewej Mydlniki, w środku pod baldachimem pyłu Śródmieście ciemne i zawiłe niczym ogromny rozłupany orzech. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi z tysiąca powodów, choćby i z tego powodu, iż za- znaję emocji, jakich teraz, pod koniec stulecia i pod koniec tysiąclecia, nikt już nie zaznaje. Dawno żyjący i dawno pomarli albo dawno opisani ludzie takie miewali przeżycia – po długiej wędrówce wstępowali znużeni na kolejne wzgórze i wreszcie, wreszcie obejmowali wzrokiem całe leżące u ich stóp miasto, które było celem ich podróży. Spoglądali na mury, na dachy, na dym idący z kominów, na światła i ogniska, słyszeli skowyt syren, łoskot fabryk i turkot powozów, nagły lęk ich ogarniał nie wiadomo przed czym, za ich plecami biegła biała wapienna droga, rozciągały się pola. Tak było, zanim zgęstniała architektura, zanim przestano na noc zamykać warowne bramy, zanim betonowe forpoczty przedmieść zajęły wszystkie miejsca, bo przecież w trakcie jakiejkolwiek wędrówki nie sposób nie zauważyć, iż teraz każ- de miejsce stało się przedmieściem. Takie bywały dawniejsze podróże, przyjazdy, tak do dziś wygląda wjazd do Krakowa, w każdym razie tak on wygląda dla kogoś, kto od strony gór pekaesem jedzie Zakopianką. Jak mówi poeta: „Przede mną Kraków w szarej kotlinie (…) / Przede mną lśniąca trawa, otwarte / scyzoryki, szpaki jak skauci, horyzont / inne miasta, gra- nice, balkony / myśli / podwójne znaczenia. Mgły się podnoszą / mgły opadają. Wielkie ciała kościołów / jak balony na uwięzi i kołyszą się / powoli”. Siedzę w pekaesie, ale przecież jak- bym miał skrzydła lecę przez Mateczny, przez most Dębnicki, lecę Alejami i ponad Klepa- rzem, powrót do Krakowa uskrzydla mnie sam w sobie, ale tym razem (połowa lutego, desz- cze i upały), tym razem także uskrzydlony jestem myślą o nie dokończonej opowieści, co czeka na dokończenie w mojej dziesięciopiętrowej wieży z betonu na Francesco Nullo. (Z

6
{"b":"100410","o":1}