pirat - zapewne nie bez znaczenia była zgodność imion).
Nie o obraz wszakże szło, lecz o duszę. Nie tylko biegli w piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju (przy tym przykładzie zostaję, bo, jak mówię, Katechetka Marteczka była szczególnie mocna w opowieściach o stworzeniu świata i w ogóle w Starym Testamencie, sceny z Ewangelii, owszem, też szły nieźle, ale – jak się zdaje – wielka żarliwość wiary para- liżowała wówczas jej umiejętności narracyjne. Prawdziwie epicki dystans osiągała w opowia- daniu o Księgach Mojżeszowych). Otóż nie tylko biegli w Piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju o miłości pomiędzy Adamem i Ewą nie ma ani słowa. Oni oczywiście nie mieli specjalnego wyboru, a miłość, co nie ma wyboru, przeważnie jest trudna, ale nawet o tej ewentualnie trudnej miłości nie ma w Biblii mowy. Najpierw był On, Adam, potem była Ona
(w raju bezimienna), potem byli razem w niewinności, potem skosztowali zakazanego owocu, stracili niewinność, ale utrata niewinności nie oznaczała zdobycia wiedzy miłosnej (przeciw- nie, zaczęli się wstydzić, kochankowie się nie wstydzą), potem zostali wygnani z raju, potem, jak jest powiedziane w rozdziale IV Księgi Rodzaju, „Adam poznał Ewę”, i tyle. Zero uczuć w sumie. Uczucia wzajemnej skłonności spływały na karty Biblii z ekranu kina „Marzenie”, omyłkowo oświetlonego przez starego Pilcha jakąś zakazaną historią. Bo skoro Adam i Ewa stawali się w naszych głowach podobni na przykład do Burta Lancastera i Giny Lollobrigidy, musieli się też oni, podobnie jak ich na wskroś przypadkowe i być może nawet karygodne aktorskie wcielenia, tak samo mieć ku sobie.
Nawet jeśli stary Pilch puszczał jakąś ruską ramotę wojenną albo powojenną (np. Odzy- skane szczęście Pudowkina), to i tam przeważnie bywały jakieś wątki romansowe, i chociaż Wasyl i Masza to nie było to, co Burt i Giną, jednak i ta socrealistyczna para też miała w so- bie coś z Adama i Ewy, też coś od prarodziców brała i też im coś dawała. Co? Myśmy z Je- rzykiem Cieślarem tego nie wiedzieli, myśmy nie wiedzieli nawet, że nasz szaleńczy bieg z Domu Zborowego do kina „Marzenie” był też w pewnym sensie biegiem od miłosnego abs- traktu do miłosnego konkretu, od biblijnej Agape do kinematograficznego Erosa. Niby skąd mieliśmy o tym wiedzieć? W księgach biblijnych, cośmy je wtedy w niedzielne przedpołu- dnia przerabiali, nie było o tym mowy i Katechetka Marteczka tym bardziej na ten temat nie puszczała pary. Listy apostoła Pawła mieliśmy dopiero za ładnych parę lat, na nauce konfir- macyjnej studiować.
Drugie, wiecznie zamknięte drzwi
Ojciec zawsze twierdził, że wszystko, co Biskup Wantuła mówi przy stole, należałoby in extenso spisywać i potem ogłaszać na podobieństwo Luthers Tischreden – Mów Stołowych Marcina Lutra.
Brałem więc ołówek i zeszyt i w sieni, pod drugimi wiecznie zamkniętymi drzwiami wio- dącymi do wielkiej izby, czyhałem na każde słowo. „I nieraz tak ukazywał się na ambonie” – mówił Biskup, ja zaś bestialsko zmuszaną do pisania prawą ręką notowałem w pośpiechu: „i nieraz tak ukazywał się”, i rzecz jasna, niczego więcej niezdarnymi, ale za to chwalebnie praworęcznymi kulfonami nie byłem w stanie zaprotokołować.
Jakże dalekosiężna była toksyczność mojej babki. Gdyby nie unicestwiała mojej leworęcz- ności, gdyby pozwalała mi pisać tak, jak chciałem, kto wie, może nie tylko moje życie nie byłoby wypełnione udręką, może istniałby też choć jeden, choć szesnastokartkowy zeszyt Mów stołowych Andrzeja Wantuły. A jest tylko ledwo czytelny na drzewnym papierze kośla- wy ścieg kopiowego ołówka marki Victoria Cop. Fragment dziecięcego manuskryptu. Zga- szony wers płomiennej opowieści.
O kim on wtedy opowiadał? O kim on wtedy, kiedy siedział na tym co zawsze fotelu i palił te co zawsze papierosy – mówił? O którym z wielebnych księży pastorów dawał niewesołe, a może przeciwnie – bardzo wesołe podobieństwo? Bo że była to opowieść o jakimś pastorze, to jasne, to łatwo wydedukować i z treści praworęcznego autografu, i w ogóle Wantuła lubił opowieści o księżach. Był poniekąd koneserem i wytrawnym praktykiem heroikomicznej epi- ki duszpasterskiej. Miał też cechę, którą w prawdziwie wielkich ludziach lubię specjalnie – głupotę ludzką zwykł mianowicie nazywać po imieniu, nie spowijał się przy takich sposobno- ściach w woale rzekomej wyrozumiałości i pozornie dobrych manier. Daleko nie szukając: Jerzy Turowicz ma to samo. Nie wiem, czy ktoś zauważył, a jak zauważył, czy odnotował, że jednym z ulubionych i nadzwyczaj fakultatywnie używanych słów – kluczy w słowniku Na- czelnego jest słowo: bałwan. Wantuła takiego słowa – klucza nie miał, natomiast jego szla- chetne, naznaczone wyrazistymi krzaczastymi brwiami oblicze nabierało w pewnych sytu- acjach (w trakcie pewnych opowieści) wyrazu niesłychanego obrzydzenia. Rzec by można: fetor głupstwa wykrzywiał mu rysy w ohydnym grymasie.
Ale chyba tamta opowieść nie była jadowitą opowieścią. To mogła być raczej jedna z kla- sycznych i do dziś chętnie przez lud ewangelicki słuchanych i opowiadanych humoresek ka- płańskich. Fraza: „tak ukazał się na ambonie” jak ulał pasuje np. do sławnego wiślańskiego występu śp. księdza Szurmana, który, cytując w trakcie kazania słowa Ewangelii Jana, gdzie w rozdziale 16. Pan Jezus powiada do uczniów swoich: „maluczko a nie ujrzycie mnie i zasię maluczko a ujrzycie mnie”, otóż ksiądz pastor Szurman w homiletycznym zapale wsparł wówczas słowo Boże wyrazistym ludzkim gestem i wykrzyknąwszy gromko: „maluczko a nie ujrzycie mnie!”, kucnął znienacka w głębi kazalnicy i prawdziwie stracił się z oczu oniemia- łych zborowników i trwał w swym zniknięciu dobrych kilka sekund. „Maluczko a ujrzycie mnie!” – ryknął po chwili w kierunku budzących się z pierwszego i natychmiast popadających w kolejne, głębsze osłupienie wiernych i wyskoczył w górę, i zasię ujrzeli go, prawie frunął i jego atletyczna postura zdawała się eksplodować pod rozdętą niby czasza czarnego spadochronu togą o nieznanym wtedy rozmiarze XXL.
Albo ksiądz pastor Lasota z Jaworza. Ksiądz Lasota mógł być z pewnością bohaterem i tamtej, i tysiąca innych opowieści, ponieważ ksiądz Lasota był ulubionym bohaterem opo- wieści Biskupa Wantuły. Kapłan ten był w ogóle kimś w rodzaju Franza Fiszera albo barona Munchhausena, albo pana Zagłoby polskiego duszpasterstwa ewangelickiego. Specjalizował się on zwłaszcza w malowniczych i niekonwencjonalnych mowach pogrzebowych („O śmier- ci okrutna! Czemuś ten dom nawiedziła? Czemuś nie poszła do sąsiada?”) i też one mowy pogrzebowe dały mu sławę największą. Jedną z najbardziej znanych, będącą zarazem bardzo osobistym i przejmującym pożegnaniem zmarłego nad grobem, zakończył Lasota nieoczeki- wanie z głębi serca płynącym: „Bądź zdrów!” I odstąpił od mogiły, i uniósł głowę, i powiódł wzrokiem po zgromadzonych, i zorientowawszy się, iż dzieło jest niepełne, brakuje końco- wego akordu, powrócił, pochylił się nad spoczywającą w głębi trumną i dodał: „W niebie”. Do dzisiaj słyszę i opowieść, i śmiech Wantuły.
Tak. Mógł to być ksiądz Szurman, mógł to być ksiądz Lasota. Mógł to też być, na przy- kład, równie jak Lasota sławny i równie facecjogenny ksiądz Eman Tiołka. Ale mógł też wówczas Biskup opowiadać, i mogły to być zgoła nie rozrywkowe, ale bardzo budujące, pa- tetyczne, a może i tragiczne opowieści o innych księżach, może o Szerudzie albo o którymś z Michejdów, może mówił o Nikodemie, może o Buzku albo Kuliszu. A ponieważ nikt nigdy się tego nie dowie i co więcej, nikt nigdy poza mną o to nie zapyta, mój domysł, moje przy- puszczenie i moja pewność, że on mówił wtedy o Juliuszu Bursche jest silna, trwała i nie bez podstaw.
Przeczytałem akurat wydaną nakładem Towarzystwa Miłośników Wisły książkę o dziejach willi „Zacisze” [3], którą zbudował i w której przemieszkiwał biskup Juliusz Bursche, i tak mi się właśnie, wedle praw koniecznej dowolności, złożył mechanizm tej historii. (Skądinąd bar- dzo widoczne i bardzo oczywiste istnieją pomiędzy Burschem i Wantułą związki, obaj byli biskupami Kościoła ewangelickiego, drugi dzieło pierwszego w pewnym sensie kontynuował, obaj byli w niemieckich obozach, Bursche tam zginął, Wantuła stamtąd wyszedł).