Potem w wynajmowanym pokoju ojciec czytał gazety, za ścianą Zuzanna, córka pani Lip- cowej, grała na skrzypcach Schuberta, pani Lipcowa w kuchni opiekała bułki nad przedwo- jennym palnikiem gazowym, ulicą Filarecka szli na mecz kibice, na wysokościach pies konał w stanie nieważkości. Kilkanaście lat temu skończyła się wojna. Ci, którzy przeżyli, mają przed sobą jeszcze trochę wszystkiego. W szafie wisi przedwojenny gabardynowy garnitur nieboszczyka. Pani Lipcowa pije letnią herbatę w upalne popołudnie. W meczu pomiędzy tym a tamtym światem wciąż się utrzymuje wynik remisowy, niestety, w ostatnim kwadransie tym, co są, przeważnie brakuje kondycji. Przedwojenne przedmioty nieubłaganie idą w roz- sypkę, niepodobna pisać tamtym „Pelikanem”, pani Lipcowa umarła ze starości, Zuzanna umarła na raka.
Pan Kaziu latami odmawiał zamiany swego przedwojennego okrąglaka na rozległy i widny kiosk Ruchu. Na placu Na Stawach pojawiały się komisje, on je przeganiał nieraz grubym słowem. W każdym z urzędników widział cień odpowiedzialności za tamtą męczeńską śmierć psa. W końcu przestano mu dostarczać towar, zamknął swoją wieżyczkę, zniknął, przepadł, od lat byłem pewien, że nie żyje. W zeszłym roku, jak były powodzie, przyjechałem z Wisły autobusem, wysiadłem na moście Dębnickim, stałem w tłumie i patrzyłem na wodę. Pan Ka- ziu, nic a nic nie zmieniony, nadchodził z głębi mostu żwawym krokiem. Ukłoniłem się, przypomniałem co i jak, przywitaliśmy się serdecznie, zaczął od razu opowiadać powikłane i tragiczne losy swoje, swoich braci, dzieci, stryjów, co pomarli, nic nie pamiętam, bo mówił o ludziach, których na oczy nie widziałem, pod nami sunęła gigantyczna woda, dygotały przę- sła, tłum był w radosnym nastroju jak przed apokalipsą.
– Pan inżynier nie żyje? – pan Kaziu nie tyle pytał, co oczekiwał niezbitego potwierdzenia, było w jego głosie znużenie, śmiertelne znużenie blisko dziewięćdziesięcioletniego człowie- ka, nieustannie zasypywanego monotonią umierania. I faktycznie zaraz powiedział, że od lat wszyscy wkoło niego umierają i to jest potwornie nudne. Zamyślił się, potem machnął ręką i powiedział jeszcze – Wie pan, wszystko jedno, czy się ma przed sobą sto lat, rok czy tydzień, zawsze się ma przed sobą wszystko. – Potem szedł żwawym krokiem przez most, oddalał się, miał przed sobą wszystko. Było to rok temu. Wody opadły, przeszły pory roku. Przedwojenny upał znów wypełnia ulicę Filarecką. Co się zdarzy za rok? Wszystko. Albo chociaż trochę wszystkiego. Kilka fiszek, kilka linijek, kilka stron zapisanych wiedzą o wpływie kanikuły na wszystko.
Otwieranie i zamykanie furtki
Współbracia moi nie palili papierosów, ciężko pracowali i żyli w doskonałości. Pismo po- wiada: „Bądźcie doskonałymi jako i Pan wasz w niebiesiech doskonały jest” i w naszych stronach werset ten, jak i wszystkie pozostałe wersety Pisma, traktowany był ze śmiertelną powagą. Nie było miejsca na żadne subtelne egzegezy, na marginesy niepewności, żadnej kazuistyki, żadnej scholastyki. Żadnych spekulacji, że doskonałość jest nieosiągalnym celem, do którego wszakże należy z całych sit dążyć, dążyć z tym większym zapałem, im głębsza jest świadomość daremności dążenia. Żadnych luzów, żadnego kombinowania, żadnej częściowo- ści, żadnej połowicznej doskonałości – pełna doskonałość i szlus. Pismo mówi, że trzeba być doskonałym, co znaczy, że trzeba być doskonałym.
I nie czego innego tyczy ta dyrektywa, a życia doczesnego. W życiu doczesnym trzeba osiągnąć doskonałość, i to im wcześniej, tym lepiej. I zaprawdę powiadam wam, liczni moi krewni i przodkowie do pełnej doskonałości – tak jest – dochodzili. Doskonałość osiągnęła moja babka Czyżowa, doskonałość osiągnął Stary Kubica, w pełnej doskonałości żył przez lata całe ojciec, matce dar doskonałości dany jest od dziecka, a może nawet trochę wcześniej, doskonały w sensie.ścisłym jest wuj Andrzej ze Skoczowa, doskonała była ciotka z Cienko- wego, doskonali byli obaj pradziadkowie, reszty nie wyliczam, choć cała reszta też była do- skonała.
Wspólna obecność kilku porażonych doskonałością osób, kilku porażonych doskonałością pokoleń pod jednym dachem na ogół prowadzi do zbrodni (doskonałej). U nas się na szczę- ście bez tego obyło, nie obyło się wszakże bez pewnych – powiedzmy – napięć. Babcia Czy- żowa bolała nad niedoskonałością dziadka, ale to było pół biedy, bo dziadek, choć też w za- sadzie doskonały, nie miał świadomości swej doskonałości i był przez to doskonały trochę mniej. Doskonałości musi towarzyszyć świadomość doskonałości, nie można być w pełni doskonałym, nie zdając sobie z tego sprawy, nie włada się wówczas należycie darem swej doskonałości, nie czyni z niej należytego użytku. Jeśli jest tu pycha, to wynika ona z samo- wiedzy. W końcu nie wystarczy mieć umiejętności, trzeba też je znać. Nie sposób być kom- pozytorem, nie wiedząc, że się słyszy muzykę. Nie da się pisać, nie wiedząc, że się umie pi- sać.
Doskonałości ojca i matki często ścierały się ze sobą. Ojciec byt świadom tego, że jest do- skonalszy od całego świata, ale zdarzało się mu grzeszyć, co zresztą nie było aż tak wielką sprawą. Człowiek grzeszy, bo z natury jest grzeszny, rzecz wszakże w tym, że matka nie grzeszyła w ogóle. Matka nie grzeszyła do tego stopnia, że chwilami zdawała się jej nie obejmować nawet skaza grzechu pierworodnego. Ojciec, zwłaszcza gdy dotykała go ilumina- cja szału, wyczuwał jej absolutną bezgrzeszność, desperacko wyczuwał wyższość jej dosko- nałości, bo demolując dom i obracając wszystko w perzynę, darł się na całe gardło: – Wan- dziu, Wandziu! Ty jesteś jak Jezus Chrystus! – Nie bluźnij, bluźnierco jeden – odpowiadała matka bez przekonania, była blada jak papier, on patrzył na nią wzrokiem rzymskiego opraw- cy, cień Golgoty spowijał osobliwe małżeństwo moich starych.
Doskonałość Starego Kubicy może budzić niejakie wątpliwości, można by powiedzieć, iż jego doskonałość była majakiem strawionej przez gorzałkę duszy albo że działał tu prosty psychologiczny mechanizm obronny człowieka, im bardziej upadłego, tym bardziej prze- świadczonego o swej wyższości. Można by tak powiedzieć, ale byłaby to zaledwie niedosko- nała część prawdy. Otóż ze stromej ścieżki wiodącej do doskonałości Stary Kubica nie zbo- czył nigdy. Pił, palił, ale pracował. Kurzył i pił, ale robił. Bo sama praca była i drogą do do- skonałości, i doskonałością samą. Praca była jedyną racją ziemskiego pobytu, praca była owocem wiary, utwierdzeniem w łasce. Praca od świtu do nocy, nadludzka praca w nieludz- kich warunkach, praca bez spoczynku, życie bez daremnych rozrywek, nieustanny odwrót od niefrasobliwości, bezczynności i lenistwa.
Teologia protestancka nie hierarchizuje ani nie kategoryzuje grzechów. Jest, rzecz jasna, dekalog (skomentowany w Katechizmach przez Marcina Lutra), ale nie ma żadnych podzia- łów, na przykład na grzechy śmiertelne i zwykłe, nie ma ekscytującej saligii – siedmiu grze- chów głównych, grzech jest grzech, a nawet grzech nie jest grzech, bo twój grzech nie jest osobnym aktem czy osobnym dziełem, jest symptomem i przejawem stanu wiecznego potę- pienia, w którym żeś jest. Grzeszysz, boś jest ze swej grzesznej natury grzeszny. Przed Panem się ze swych grzechów spowiadasz i Pan rozstrzyga, czyś bardziej zgrzeszył paląc papierosy, czy pożądając żony bliźniego swego, ale rozstrzygnięć Pańskich i tak nie poznasz, boś na to za mały i nawet to, że ośmielasz się przypisywać Najwyższemu wolę rozstrzygania, wolę zajmowania się ziemskimi przejawami twego potępienia, też dowodzi grzechu twej pychy luterskiej. Grzech jest pijaństwo, obżarstwo, nieczystość, pycha, gniew, wróżbiarstwo, wiara w horoskopy, grzech jest palenie tytoniu, grzech jest prawie wszystko. Gdyby wszakże ist- niała jakaś hierarchizacja, gdyby trzeba było wskazać sprawę najgorszą, gdyby istniał prote- stancki grzech śmiertelny, byłaby to bez wątpienia acedia – lenistwo.
Nicnierobienie było najgroźniejszym występkiem, bezczynność była.obwarowana abso- lutnym społecznym potępieniem, nieróbstwo znaczyło utratę łaski i ogień piekielny. (Nie je- stem pewien, ale chyba w niektórych, zwłaszcza purytańskich, odmianach protestantyzmu jest to kanonicznie zapisane: lenistwo jako stan, który może być powodem utraty łaski). Toteż praca była tym istotniejszą wartością, że będąc wartością najwyższą, była zarazem przeci- wieństwem stanu najniższego, bez wartości – lenistwa. Za wszelką cenę trzeba było coś robić, nawet jak nie było co robić. Mówi o tym przypowieść o ciotce z Cienkowego, którą teraz wam powiem. Gdy mianowicie ciotka z Cienkowego (jedna z moich licznych doskonałych ciotek) któregoś dnia odkryła, iż mąż jej zagrożony jest pustką bezczynności, gdy ze zgrozą pojęła, że wszystko, co miał on tego dnia wykonać, jest już wykonane i wszystko zrobione i teraz ten nieludzko zmordowany nieszczęśnik siedzi próżniaczo za stołem, otóż ciotka z Cienkowego, kiedy spostrzegła ten dramatyczny obrót spraw i nic absolutnie nie przychodziło jej do głowy, rozwiązała piekielne zagrożenie w ten sposób, że kazała ledwo ze zmęczenia trzymającemu się na nogach wujowi pójść do ogrodu i tam otwierać i zamykać furtkę. I wuj z Cienkowego stanął przy furtce i na przemian otwierał i zamykał furtkę. I Bóg wszechmogący patrzył na wuja z Cienkowego cierpliwie i pilnie całe popołudnie otwierającego i zamykają- cego furtkę, i wszechmogący Pan Bóg wiedział, że nie ma powodu, by temu pracowitemu człowiekowi cofnąć dar łaski.