Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I łaknąc ukojenia, zapragnąłem i kotu dać ukojenie, i milczałem bezradnie, stałem na kru- chej jak linia Maginota granicy niedorzeczności. Bo przecież niedorzecznością absolutną by- łoby tłumaczenie temu, nawet tak tragicznie naznaczonemu historią, kotu, że przybył do Pol- ski, niedorzecznością byłoby opowiadanie mu o Polsce, niedorzecznością byłoby kojenie go Polską. Kotu nie Polska jest potrzebna, a whiskas. Kocie, przybyłeś do Polski – gdybym tak przemówił – kocie, przybyłeś do kraju reform, do kraju, co się wyzwolił z moskiewskiego jarzma, widzisz, mon cher chat, jesteś na ziemiach, na których zrodził się najpiękniejszy ruch społeczny od czasów Spartakusa; gdybym tak przemówił, to nawet gdybym w tak zbudowa- nym monologu istotnej prawdy dotknął, ja, kocie, wiem, że tobie nie niepodległa Polska jest potrzebna, tylko whiskas, ale jednak nie mogę nie zauważyć, że whiskas jest dostępny w skle- pach dzięki niepodległości Polski, nawet gdybym ten ciekawy paradoks zauważył (whiskas niepodległy a whiskas zachodni) i nawet gdyby udało mi się w całej wypowiedzi stylistyczną równowagę utrzymać, to przecież zbłaźniłbym się i ośmieszył. Kot jako postać literacka – jak najbardziej, ale kot jako medium, jako słuchacz metafor publicystycznych – złe rozwiązanie, fałszywy kierunek, artystyczne fiasko.

I wtedy pojąłem, że niczego nie trzeba kotu mówić, on i tak swoje słyszy. Siedzi w swej niebywałej kształtności na środku pokoju i wytęża uszy aksamitne jak obicia foteli w Wersa- lu. Siedzi i słucha. Każdy szmer słyszy, krople deszczu stukające w parapet, skrzyp drzwi, kroki na schodach, łoskot tramwaju jadącego z Dąbia, czyjś głos za ścianą. Słucha i jest w nim dobrze mi znana paniczność słuchu, co każe zerwać się na równe nogi na odgłos nagle ruszającej windy, co każe zdrętwieć na terkot nie zapowiedzianego dzwonka. Kot słucha po- koju, słucha domu i słucha miasta. Deszcz przestał padać, słychać szmer opon obracających się na mokrym asfalcie, kot słyszy łopot składanych parasoli, słyszy rozmowę dwóch pielę- gniarek idących ulicą Kopernika, słyszy dzwony bijące na Anioł Pański, słyszy muzyków rozkładających nuty na Sławkowskiej, słyszy szmer wody lecącej przez zamurowane wodo- ciągi. Miasto paruje jak góra Ararat. Kot słyszy muzykę, tak jakby siedział na moim ramieniu. Ulice są teraz jak wielkie sale koncertowe, idę na przełaj przez pola muzyki. Na Siennej fil- harmonicy petersburscy grają uwerturę do Wilhelma Tella, u wylotu Grodzkiej trio w ortalio- nowych kurtkach w składzie: klarnet, altówka, akordeon gra Kegelstatt Mozarta, kot słyszy dochodzące z Wiślnej Adagio z koncertu na obój Albinoniego, filharmonicy lwowscy, a może tylko para nauczycieli muzyki z Kijowa w składzie: flet i akordeon grają na Szpitalnej Sonatę na flet i klawesyn g-moll Jana Sebastiana Bacha, a skąd dochodzi Ariodante Haendla? A kto gra teraz Lacatellego, Corellego, Zelenkę? Kot wie. Idę przez wypełniony cudzoziemskimi muzykami Kraków, cudzoziemski kot ich słucha, flet, obój, skrzypce, klarnet, wiolonczela, wszystkie instrumenty uliczne grają. Idę i podziwiam nikłość oczekiwań stawianych mi przez muzykę doskonałą jak kocia czaszka.

Szczegółowy opis jednego doznania

W połowie lat sześćdziesiątych na placu Kossaka w Krakowie ujrzałem pierwszą kobietę w spódniczce mini. Tuż obok szła druga w identycznie radykalnie skróconej matczynej spód- nicy – inicjacja miała charakter dubeltowy. Myślę, że była to, ściśle rzecz ujmując, wiosna

1965. Wszystkie odkrycia świata zachodniego docierały do nas zawsze z kilku -, z kilkuna- stomiesięcznym, z rocznym opóźnieniem; odkrycia mini świat zachodni dokonał latem 1964 i jest mało prawdopodobne, żeby aż tak rewolucyjny wynalazek zdołał się w ciągu tygodni przebić przez żelazną kurtynę i objąć swym zasięgiem Układ Warszawski. Ewentualnie i od wielkiej biedy mogła to być jesień 64, ale raczej to była wiosna Roku Pańskiego następnego. Przez plac Kossaka szły dwie piękności w minispódniczkach. Myśmy z Bronkiem Cia- siem, Markiem Albrechtem i Michałem Bursą wracali ze szkoły; od dawna byliśmy pod każ- dym względem dojrzałymi mężczyznami, nasze bezwiedne biografie polityczne też nie były byle jakie, w końcu już za naszego pozornie krótkiego życia umarł Stalin, odbył się XX zjazd KPZR, umarł Bierut, miały miejsce wypadki poznańskie, Gomułka objął władzę, Sołżenicyn opublikował Jeden dzień Iwana Denisowicza, Marilyn Monroe popełniła samobójstwo, zginął w zamachu prezydent Kennedy i wiele jeszcze innych rzeczy się zdarzyło, które – wiedzieli- śmy o tym czy też nie – odcisnęły na nas swe mroczne piętno. Kąciki ust z wolna sunęły w dół w grymasie goryczy, cienie zmarszczek pokrywały czoła, siwieć żeśmy wprawdzie jesz- cze nie siwieli, ale wszechogarniający męski sceptycyzm przenikał nas na wskroś. Dla świę- tego spokoju i przede wszystkim dla niepoznaki dźwigaliśmy na plecach tornistry i dzierżyli- śmy w garściach worki z pantoflami. Odziani byliśmy w granatowe chałaty z tarczami na rę- kawach, i to też było dobre – szkolne mundurki odwracały uwagę od naszych głów, w których

kłębiły się myśli potworne.

Stanęliśmy oniemiali. Dwie pionierki długości do połowy uda szły przez plac Kossaka, szły chybotliwie, ich nadzwyczajnie obnażone nogi niepewnie stąpały, chybotliwość, nie- śmiałość i desperacko przezwyciężane zawstydzenie przydawały im nieznanego uroku. Wy- dawało nam się wtedy, że już wiemy o kobietach wszystko, a jednak wiedzieliśmy mało. Na przykład o subtelnych związkach, jakie zachodzą pomiędzy nieskromnym przemodelowaniem damskiej garderoby a debiutancką paniką niepowściągliwie okrytego ciała, nie mieliśmy zie- lonego pojęcia.

One szły, myśmy stali. One szły coraz pewniej i coraz sprawniej, myśmy stali coraz nie- pewniej i coraz bezradniej. One, zanim przeszły przez plac Kossaka, z debiutantek przeisto- czyły się w wirtuozki długości do połowy uda, myśmy się całkiem pogubili, myśmy nie wie- dzieli nawet, jak ulegać własnemu zachwytowi, bośmy w ogóle nie wiedzieli, że zachwyt jest po to, aby mu ulegać. W bezczuciu, w niemocie i w pustce nasze nadgarstki jęły się mimo- wolnie ruszać, nasze z klotu szyte worki na pantofle jęły się obracać, a potem wirować i tym obracaniem, tym wirowaniem, tymi naszymi workami na pantofle kręcącymi się jak sukienne śmigła, oddawaliśmy cześć Śmiałości, Urodzie, a także – jak po latach myślę – Ciągłości Dziejowej.

Tak myślę, a raczej tak liczę. Bo przecież te dwudziestoparoletnie dziewczyny, co w poło- wie lat sześćdziesiątych szły przez plac Kossaka, urodzić się musiały w połowie albo na po- czątku lat czterdziestych. Ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych dawały im do skró- cenia całkiem porządne spódnice, ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych były inten- sywnymi damami po czterdziestce, urodzić się musiały w połowie albo na początku lat dwu- dziestych. Swoją drogą ciekawość, jak one to robiły, że były intensywne? Przecież troska o piękno i Władysław Gomułka to jest krwawa sprzeczność, przecież moda, kosmetyki kobiece i środki pielęgnacji ciała w epoce Gomułki to jest sekwencja wyrażeń oksymoronicznych. Skąd wtedy krem? Skąd wtedy kredka? Skąd cienie do powiek? Skąd szampon? Skąd mydło pachnące? Skąd materiał na bluzkę? Skąd one to brały i jak to robiły?

Życie na niby, jak powszechnie wiadomo, jest życiem bardzo intensywnym, jest życiem pełnym niespodzianek, w każdej chwili może się zdarzyć coś wspaniałego. Ktoś może z za- granicy przeszmuglować kawałek mydła Palmolive, który się potem będzie na specjalne oka- zje trzymać na dnie szafy, grosz może spaść z nieba, za który kupi się w komisie francuską szminkę, wuj z Ameryki dolara przyśle i z tym dolarem pójdzie się do sklepu dolarowego w jakimś wielkim mieście. A poza tym włosy na przykład można umyć żółtkiem, piwem, wy- warem z pokrzywy, rozjaśnić rumiankiem albo rozcieńczoną wodą utlenioną, można staro- dawny płaszczyk z delikatnego tweedu zręcznie przerobić na sukienkę modną, nie noszoną chyba od samej wojny spódnicę z gabardyny można skrócić. Zwężanie i zwłaszcza skracanie grubo nad kolana jest nieodwracalne, a przecież nie wiadomo, czy tak się da chodzić? Czy się w czymś tak krótkim choć przez plac Kossaka przejdzie? Czy w te pędy trzeba będzie wracać do domu na Filarecką? Toteż rzeczniczki awangardowego stroju sięgały do lamusa i skracały przedwojenne matczyne spódnice, szyły mini z archaicznej ojcowskiej marynarki, panama albo tropik z lat trzydziestych były nie do zdarcia.

28
{"b":"100410","o":1}