Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Idę pomiędzy tonącymi w oślepiającym blasku albo w nieprzejrzanych ciemnościach, albo w zimowym deszczu zaułkami Starego Miasta i ilekroć w mglistej perspektywie widzę wyso- ką, szczupłą i długowłosą kobiecą sylwetkę, serce mi skacze, bo myślę, że ona wróciła. Ale serce, choć niezwykle często, zawsze mylnie mi skacze. Często – bo teraz jest na świecie nie- słychanie dużo niesłychanie wysokich, niesłychanie młodych i w dodatku całkiem mało chy- botliwych kobiet. Jest zupełnie tak, jakby ostatnie damskie pokolenie, co się pod koniec ostatniego zaboru urodziło, obdarzone zostało za sprawą jakiegoś Bożego kaprysu imponują- cą dorodnością i pewnością ruchów. W tamtych czasach wysokie, mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziewczyny zdarzały się rzadko i nawet w czółenkach na płaskim obcasie czuły się niepewnie.

Turowicz nie z tej ziemi

Gdybym powiedział: najbardziej w Szefie ekscytuje mnie to, iż przez ponad pół wieku pa- lił on w znacznych ilościach papierosy extra mocne, byłaby to przesada, ale niewielka. Jest w końcu coś głęboko pocieszającego w fakcie, iż w makabrycznych czasach zdrowej żywności i wszechogarniającego faszyzmu sanitarnego zewsząd nękani palacze znaleźć mogą oparcie w autorytecie Jerzego Turowicza. Toteż na zebraniach redakcyjnych mam ten zwyczaj, że sia- dam ściśle naprzeciw Niego i przysłuchując się kolegom rytualnie wychwalającym kolejne numery „Tygodnika Powszechnego”, czekam, aż On – pogrążony w porządkowaniu swych notatek – zapali. Kiedy Szef zapala, zapalam i ja (niekiedy nawet przypalamy sobie nawza- jem) i w cieniu wydychanych przez niego kłębów inspirującego dymu palę sobie bezpiecznie, bo wiem, że nikt mi nie podskoczy. Nawet Ziuta Hennelowa. Niestety, z czasem Szef wie- dziony osobliwymi dziwactwami, których mu przecież jak każdemu wielkiemu człowiekowi nie brakuje, jął ograniczać, a nawet konspirować palenie.

Przeprowadzałem z nim swego czasu wywiad dla telewizji i kiedy powstała kwestia, czy w czasie rozmowy palimy, czy też nie palimy, Szef stanowczo odmówił, argumentując, iż żona, pani Anna, mogłaby jego palenie na ekranie zobaczyć i w domu znowu działyby się dantej- skie sceny. Przykro mi to mówić, ale ostatnio Szef, ogarnięty całkowicie już niepojętymi fa- naberiami, przestał uczęszczać na zebrania redakcyjne, w związku z czym i ja przestałem na nich bywać. Udział w najbardziej nawet budującym kolegium bez możliwości zapalenia pa- pierosa z Jerzym Turowiczem jest, niestety, dla mnie przykrością nie do przezwyciężenia, więcej nawet powiem, zebrania redakcyjne bez siedzącego z boku za swoim biurkiem Jerzego Turowicza, bez jego dawanych zawsze na końcu opinii, bez jego starannie w punktach spisa- nych redakcyjnych braków, zaległości i przypomnień, bez jego definitywnych i nie podlega- jących dyskusji rozstrzygnięć oraz bez jego rzadkich, ale malowniczych ataków furii, kiedy to doprowadzony do stanu bezbronności jałową gadaniną reaguje gwałtownie, otóż zebrania takie wydają mi się (moi przyjaciele z redakcji pojmują to dobrze) zbyteczne i absurdalne. Toteż niedawno skierowałem do Jerzego Turowicza – nie będę ukrywał – niezwykle surowy w tonacji monit z prośbą o natychmiastowy powrót do pracy, w końcu nie dość że sam nie przychodzi, to i mnie skazuje na outsiderstwo, i to outsiderstwo podwójne, ponieważ nie dość że ja na tych zebraniach z racji wrodzonej nieśmiałości w ogóle się nie odzywam, to jeszcze jak nie ma Turowicza, zakurzyć nie mogę. Jak na razie Szef najwyraźniej gra na zwłokę, zwleka z odpowiedzią, czemu się zresztą absolutnie nie dziwię, ponieważ rozmówcą byt on zawsze niesłychanie niespiesznym i trudnym.

Rozmowa przed kamerą, o której wspomniałem (w istocie mieliśmy dwie takie sposobno- ści), oraz zaszczyt przeprowadzenia z Szefem wywiadu do jubileuszowego numeru „Tygo- dnika” to były sytuacje naznaczone męką i gehenną. Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie po- dejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rze- czy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów

(czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pa- miętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redakto- rowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.

Ponieważ ojciec należał do tych mitycznych czytelników, co czytali „Tygodnik Powszech- ny” od pierwszego numeru, od zawsze, wiedziałem, kto to jest Jerzy Turowicz. Pierwszy raz wszakże zobaczyłem Redaktora z bliska (powiedzmy, miałem sposobność dobrze się mu przyjrzeć) na początku lat osiemdziesiątych w ekspresie Warszawa – Kraków, kiedy to przy- padkiem zdarzyło mi się podróżować w tym samym co i On przedziale. Byłem już wtedy na tyle dużym chłopcem, koło trzydziestki, że mniej więcej wiedziałem, co chciałbym robić, kiedy dorosnę. Marzyło mi się mianowicie, że kiedy dorosnę, to chciałbym pisać prozę oraz felietony w jakimś dobrym piśmie, najlepiej w „Tygodniku Powszechnym”. Coś tam już na- wet próbowałem robić, pisywałem tu i ówdzie, drukowałem, niestety, wszystko to podszyte było jednym, ale za to dosyć kłopotliwym defektem, ja wtedy mianowicie praktycznie na ża- den temat nic nie miałem do powiedzenia. Obecność Jerzego Turowicza w tym samym prze- dziale, rzecz jasna, podnieciła mnie wściekle, był bardzo blisko i niesłychanie zarazem dale- ko, chciałem coś zrobić, ale nie wiedziałem co, usiłowałem rysami twarzy dać do zrozumie- nia, że wiem, z kim mam do czynienia, że znam historię tego pisma i czytuję „Tygodnik”, że chciałbym tam pisać, że tatuś też czyta, i to od pierwszego numeru, że Kisiel, że Stalin, że jedyna gazeta, która mówi prawdę… słowem, siedziałem jak na przysłowiowych szpilkach i byłem o krok od infantylnie niepoczytalnej, pełnej żenady reakcji. Być może przed jakimś wstydliwym wybrykiem powstrzymał mnie fakt, iż Jerzy Turowicz zachowywał się tak, jak zwykle w takich sytuacjach zachowują się ludzie, którym przypisuje się z lekka ponadludzkie i nieziemskie cechy: Jerzy Turowicz zdjął mianowicie z głowy beret i położył go na półce. Następnie Jerzy Turowicz zdjął z ramion płaszcz i powiesił go na wieszaku. Następnie Jerzy Turowicz z wyjątkowo wyświechtanej, ohydnej plastykowej aktówki wyjął powieść Ray- monda Chandlera pt. Żegnaj laleczko i zająwszy miejsce, jął z niezwykłą uwagą czytać tę książkę. Czas mijał, współpasażerowie drzemali, Turowicz czytał, w mojej głowie kłębiły się myśli godne nastolatka, pociąg jechał z Warszawy do Krakowa, upadek komunizmu zbliżał się wielkimi krokami.

Tak się historycznie złożyło, że w tym właśnie roku, w roku Upadku i Przemiany, w Roku Pańskim 1989 zacząłem pracować i regularnie pisywać w „Tygodniku Powszechnym”. Z po- wszechnie znanych i wielokrotnie opisywanych powodów był to dla pisma, paradoksalnie, trudny czas, wszakże mało kto zwrócił uwagę, iż, być może, dla Szefa równie trudny psy- chologicznie – jak na przykład utrata przez gazetę monopolu na niezależność – był fakt, że sama redakcja uległa zmianie, mam tu na myśli nie tylko groźne zmiany personalne (nadej- ście tzw. młodych i dzikich), ale i zmiany ściśle przestrzenne. Do dziś mi się serce kraje, gdy widzę, jak Szef bezradnie kroczy przez nową część redakcji, przez labirynt naszych kuriozal- nych boksów i usiłuje kogoś znaleźć. Ach, oczywiście nie idzie o to, że On się w tym, mało zresztą wyszukanym, labiryncie gubi czy nie orientuje, idzie o to, iż On tam przeważnie niko- go nie może znaleźć, ponieważ tam przeważnie nikogo nie ma. Otóż ten nowoczesny obyczaj permanentnej nieobecności redaktorów gazety w pracy (nie będę ukrywał: jestem tego oby- czaju absolutnym i niekwestionowanym liderem) zdaje się niekiedy budzić niejakie zdumie- nie Szefa. Człowiek ten, który widział zapewne w życiu wszystko, który nie zwykł dziwić się niczemu, a już z całą pewnością nie zwykł zdziwienia okazywać, bywa, zdaje się, niekiedy tym nowoczesnym stylem działania z lekka zaskoczony.

8
{"b":"100410","o":1}