– Tir, którym jeździ Wojtek, jest jaskrawożółty. A on wozi ze sobą maskotkę, takie japońskie wiatrowe dzwonki, nie wiem, jak to wygląda, ale podobno jak patyki. Te dzwonki wiszą na przedniej szybie – mówiła Marysia.
Niemal we wszystkich kabinach potężnych maszyn dyndały maskotki, zawieszone na sznurkach, wstążkach, łańcuszkach; były to głównie pluszowe zabawki, krzyże lub obrazki Matki Boskiej w jaskrawych kolorach.
Wspinała się na stopnie wysoko zawieszonych kabin, by do nich zajrzeć, ale wiatrowych dzwoneczków nigdzie nie było. Wiedziała, jak wyglądają, widziała je w telewizyjnym programie o feng shui, chciała je kiedyś kupić matce na Gwiazdkę, ale uświadomiła sobie, jak bardzo nie pasowałyby do ich domu. „Ciekawe, dlaczego on je wozi? Może dała mu je jakaś dziewczyna?”, zastanowiła się przelotnie, dziwiąc się równocześnie, ile rzeczy można upchnąć w kabinie tira, by stworzyć namiastkę jeżdżącego domu.
– Co ty tu robisz? – usłyszała za sobą męski, zirytowany głos. – Panienki puszczamy tylko z kierowcą, nie mogą same się szwendać, tu nie bajzel, tylko motel.
Odwróciła się. Wzrok mężczyzny szybko ześlizgnął się z jej twarzy na brzuch, a zaraz potem na ręce; choć nie dostrzegł obrączki, wyraz jego twarzy złagodniał.
– Jeśli gonisz alimenty, to nie u mnie – powiedział spokojnie, lecz stanowczo. – Nie mogę tracić klientów. Klient musi czuć się u mnie bezpiecznie, rozumiesz?
– A mogę posiedzieć przed barem? – spytała. Wzruszył ramionami, a tatuaż na jego piersi wykonał dziwny, smoczy taniec.
– Nie wiem, nie wiem, twoja sprawa, nie moja – stwierdził obojętnie.
Siedziała na skraju autostrady i patrząc na pędzące samochody, zastanawiała się, jak mogła zachwycić się kiedykolwiek tamtym zielonym renault. Mechaniczne, kolorowe pudła śmigały tu podobne do siebie, dziwnie niezgrabne, brzydkie, smrodliwe, pełne nieprzyjemnego warkotu.
– Wiesz co? – powiedziała półgłosem do swojego brzucha. – Tylko ludzie mogli stworzyć coś tak nieporadnego. Całkiem inaczej wygląda spadająca gwiazda. Ryba pływająca w jeziorze. Ptak lecący w powietrzu. Ładniejsze są pociągi, bo przypominają gąsienice, samoloty – bo wzorowane są na ptakach; łodzie, bo naśladują ryby. Dlaczego ludzie licytują się, czyje z tych pudeł jest droższe i lepszej marki, dlaczego siedząc w nich, czują się lepsi od innych, skoro jadąc nimi, wydalają najgorsze zapachy świata, a wysiadają niezgrabni i spoceni, w pomiętych ubraniach, przesiąknięci paskudną wonią spalin?
Pomyślała o balonach, o których uczyła się Złotko i zrobiło jej się żal, że Ono przyjdzie na świat pozbawiony ich lekkości i dumy, zapchany kolorowym żelastwem zapełniającym ulice wielkich metropolii, a nawet jej niewielkiego miasta.
– Masz jeszcze cztery miesiące spokoju – powiedziała swojemu brzuchowi. – Przez cztery miesiące będę cię chronić przed tym światem, nim go zobaczysz, gdy już wyjdziesz ze mnie. Niekiedy coś przemilczę, a czasem upiększę, ale uprzedzam cię, że to, co ujrzysz, nie zawsze będzie łatwe do przyjęcia. I wtedy już samo będziesz musiało szukać tej lepszej strony i może ją znajdziesz, bo ona jest. Musi być.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak Ono usiłuje drzemać, budzone co chwila hukiem przejeżdżających aut. Wiedziała, że drzemie, gdyż nie poruszało się, zatem spało, spokojne i ciche, z zaciśniętymi piąstkami.
Spokojne, ciche, z zaciśniętymi dłońmi:
„Dłonie pięciomiesięcznego płodu są już na tyle sprawne, że potrafią mocno się zacisnąć, jakby chciały cos’ schwytać. Być może ten gest wyraża jakieś emocje. W ogóle płód jest już bardzo aktywny. Potocznie mawiamy, że kopie, ale naprawdę jego ruchy są bardziej złożone. Ma około dwudziestu pięciu centymetrów, waży około trzystu, trzystu pięćdziesięciu gramów. Jego rączki i nóżki są już prawidłowo rozwinięte. Na główce zauważyć można pierwsze włoski. Pojawiają się brwi i rzęsy. Rozwijają się też kości szczękowe. Dziecko jest dosyć chude, ponieważ pod jego skórą nie ma dostatecznie rozwiniętej tkanki tłuszczowej. A jednak w tej skórze są „już gruczoły potowe. Jego czkawkę matka odczuwa jako rytmiczne, delikatne pukanie. Czkawka pojawia się, ponieważ dziecko łapczywie pije wody płodowe”.
– Może napijesz się coca-coli? – spytał mężczyzna, wychodząc przed bar.
– Nie chcę, żeby Ono piło coca-colę – wyjaśniła z powagą. – Może wody?
– Dobra coca-cola, z lodówki. Pierwsze słyszę, żeby kobieta w ciąży nie mogła jej pić. Coca-cola jest zdrowa. Przecież piszą w reklamach. Moja stara piła w ciąży piwo i dobrze jej robiło. Dziecko urodziło się wesołe. Bardziej niż coca-cola zaszkodzą ci te spaliny z autostrady. Nawet ja się od nich duszę, zwłaszcza w upale, choć już przywykłem. A w ogóle to na kogo tu czekasz?
W jego pytaniu nie było szczególnego zainteresowania, pytał raczej dla porządku niż z ciekawości. Wymieniła nazwisko, ale on tylko wzruszył ramionami.
– Rozpoznaję ich po imionach, przezwiskach i tirach – powiedział. – Niekiedy po dniach tygodnia – dorzucił po namyśle.
– Wtorki. Wojtek. Ciemnowłosy, ma chyba… chyba dwadzieścia pięć lat? Jeździ z Rosji do Niemiec. Tir żółty, kabina z czarnym paskiem, w środku dzwoneczki wiatrowe.
– Te patyki na sznurkach to dzwoneczki? – zdziwił się. – Zawsze zastanawiam się, co to jest, ale zapominam go o to spytać. To on cię tak urządził?
– Nie wiem – odparła szczerze, a mężczyzna dopiero teraz zaciekawił się:
– Więc można tego nie wiedzieć?
– Można.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
– No to jak to się stało? Przecież nie z ducha świętego? – zaśmiał się krótko i bez złośliwości.
– Zwyczajnie – odpowiada Ewa i myśli: „Przecież ci nie powiem, jak. Tego się nie mówi. To był gwałt. Zwyczajny gwałt”.
Zwyczajny gwałt:
…no, zwyczajny gwałt. Są ich setki. Tysiące. Nikt o nich nie mówi, czasem ktoś napisze, ale bez nazwisk, a nawet bez imion. W gwałcie jest coś wstydliwego, głównie dla ofiar. Gwałcone istoty – dzieci obojga płci, nieletnie i nieletni, dziewczyny, chłopcy, kobiety samotne i mężatki, a nawet staruszki – milczą. Zamykają to wspomnienie na klucz, klucz wrzucają do rzeki czasu, modląc się, by nigdy już na niego nie natrafić, nawet przez przypadek. Te nieliczne, które odważą się o tym głośno powiedzieć, są osaczane przez dziesiątki agresywnych pytań, zadawanych przez rodziców, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, policję, sędziów, prokuratorów, adwokatów, dziennikarzy. „Sprowokowałaś go czymś. Czym? Miałaś za krótką spódniczkę? Gołe ramiona? Przykrótki podkoszulek? Za duży dekolt? Pochyliłaś się i zobaczył twoje piersi? Założyłaś nogę na nogę i widział twoje udo? Podniosłaś ręce i ujrzał twój brzuch? Nie? Nie?! NIE?!!! No to uśmiechnęłaś się do niego i powiedziałaś coś, na przykład «dzień dobry»…”
– Zwyczajnie – powtarza Ewa i uśmiecha się. – Ale ja od niego nic nie chcę, chcę tylko go o coś spytać.
I za chwilę był. Mężczyzna nawet nie musiał wskazywać jej tego tira, bo Ono już kopnęło ją z całej siły.
– Cicho bądź – powiedziała Ewa. – Ja wiem. Dała mu czas, by wysiadł z tej wielkiej, wysoko umieszczonej kabiny i przez chwilę słyszała ciche granie dzwoneczków, zanim zmusił je do milczenia, zatrzaskując drzwi. Pozwoliła, by się przeciągnął, poprawił spodnie, wsunął w nie podkoszulek i szeroko ziewnął. Ziewnięcie zamieniło się w życzliwy uśmiech na widok znajomego mężczyzny, potem obojętnym wzrokiem przemknął po niej i ruszył w stronę baru.
– Pić i jeść. Wiesz, co lubię – powiedział mężczyźnie, wciąż nie zwracając na nią uwagi.
„Nie poznaje mnie”, pomyślała. „Właściwie to mu się nie dziwię”.
Poszła za nim, usiadła przy jednym ze stolików i patrzyła, jak je. „Może ostatni raz je tak spokojnie? Mogę mu to dać w prezencie, ten ostatni spokojny posiłek”, pomyślała, a Ono znowu ją kopnęło.