– W jakim stroju? – pyta.
– Do cholery, włóż coś na TO, jakiś trencz albo luźny sweter, przecież każdy zobaczy, że jesteś w ciąży!
– A nie jestem? – mówi Ewa, przechodząc do holu i drzwi wyjściowych.
Teresa chowa się za firanką („Trzeba by ją uprać, już wiosna, kurz włazi mi do nosa”, myśli mimochodem) i patrzy za córką. Po drodze Ewa wymija listonosza i Teresa nerwowo odchyla firankę. Ale listonosz idzie dalej, nie zatrzymując się koło ich domu. „I znowu nic nie przyszło z «Milionerów». Jak oni tak mogą”, myśli z goryczą i powraca wzrokiem do córki.
Zamiast iść chodnikiem, Ewa wchodzi na jezdnię i idzie jej środkiem, rozglądając się gniewnie dokoła.
– Patrzą na nią. Wszyscy na nią patrzą – stwierdza z wściekłością Teresa.
„Patrzą na mnie”, myśli Ewa. „Patrzą ukradkiem, zza firanek, jak mama, albo wręcz przeciwnie: otwierają szeroko okna, opierają o parapety tłuste cielska i wpijają wzrok w mój brzuch. Odwracają głowy w głąb mieszkań i wołają do mężów, do dzieci, do sąsiadów: «widzicie tę gówniarę? Ale się doigrała!» Słyszę was. Słyszę. I mam was w dupie. Tak, pokażę wam wszystkim, że Ono jest. Bo jest. I że się go nie wstydzę. Ono, słyszysz? Nie wstydzę się ciebie”.
Drzewo pod oknem domu doktora jest teraz zupełnie inne. Czarne gałęzie zasłania bogactwo szerokich liści i białych kwiatów. Drzewo śpiewa tak, jak każe mu wiatr, cicho, melodyjnie, a na kwiatach przysiadają brzęczące pszczoły.
– …jednak kasztan – mówi głośno Ewa i uśmiecha się. – Ono, to jest drzewo, którego nigdy nie miałoś zobaczyć, jak kwitnie. Miałoś nigdy nie dowiedzieć się, czym ono jest. Jest kasztanem. Wtedy gdy już wyjdziesz ze mnie na świat, te białe kwiaty zmienią się w kolczaste zielone jeże i powoli będą spadać na ziemię, pękając. Gdy się je rozłupie, wypadnie brązowy, gładki i ciepły owoc. A pod brązową skórką jest wnętrze kasztana. Białe, soczyste, podobno słodkie. Urodzisz się dzięki kasztanom i chcę, żebyś było do nich podobne. Ukłuj, gdy dotknie cię ktoś, kogo nie chcesz i nie lubisz. Pokaż miękką, ciepłą skórę, pozwól jej dotknąć i ją pogłaskać, gdy stwierdzisz, że ktoś jest dobry i go lubisz. Ale wnętrze zawsze zachowaj tylko dla siebie i dla niewielu ludzi, którym zaufasz, bo na pewno są gdzieś tacy, tylko trzeba ich znaleźć. Ja jeszcze ich nie znalazłam, ale może…
– O, to ty – Ewa słyszy czyjś głos za plecami. Odwraca się i widzi żonę doktora. Schludna, szczupła, bezwiekowa (dla Ewy każdy, kto przekroczył czterdziestkę, jest bezwiekowy lub stary). Elegancka, gdyż prawie nie widać, co ma na sobie („Gdybym była bogata, być może chciałabym, żeby wszyscy widzieli w co jestem ubrana. A może nie, lepiej nie, bo wtedy człowiek jest mniej ważny niż jego ubranie”, myśli Ewa). Wzrok kobiety ześlizguje się na brzuch dziewczyny, potem wraca do jej twarzy.
– To będzie chłopiec czy dziewczynka? – pyta.
– Nie wiem – mówi Ewa.
– Dziś każdy wie. Wystarczy USG i zaraz ci powiedzą.
– O, nie! – woła Ewa z urazą. – Przecież Ono chce mi zrobić niespodziankę!
Kobieta przygląda się jej uważnie.
– Uciekłaś wtedy – mówi, a w jej głosie nie słychać ani pytania, ani stwierdzenia, raczej namysł.
Ewa odwraca głowę w stronę kasztanowca i myśli buntowniczo: „Nie będę się jej tłumaczyć”. Kobieta patrzy w ślad za wzrokiem dziewczyny:
– Też lubię to drzewo. Codziennie widzę je z okna. Cały rok. Oglądam wszystkie fazy jego narodzin, rozkwitania, dojrzałości i śmierci. Kasztany kojarzą mi się z dziećmi…
Początkowa nieufność i niechęć Ewy ustępuje miejsca zaciekawieniu.
– Pani też? – pyta odruchowo.
– Gdy przychodzą do męża sterane, zmęczone kobiety, zawsze mi ich żal. One nawet by chciały mieć to dziecko, ale już nie mają siły. Gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty… Nie uciekaj, przecież nie wiesz, co chcę powiedzieć! – podnosi głos doktorowa.
– …bo pani nic nie wie – mówi gniewnie Ewa.
– Wiem. Mąż mi mówił. Nie bój się, nikomu nie powiem. Wiem, co w takim miasteczku jak nasze gadaliby o zgwałconej dziewczynie. Właśnie o niej, nie o gwałcicielach. Ale gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty, to ja od razu myślę o tym, jak niesprawiedliwy jest świat. Bo my nie możemy mieć dzieci…
– Z czyjej winy? – dopytuje się Ewa odruchowo.
Kobieta patrzy na nią spokojnie:
– Nie ma w tym niczyjej winy, jest czyjeś nieszczęście. Ja i mój mąż nie możemy mieć dzieci i chcieliśmy je adoptować. Dwójkę. Ale okazało się, że jestem chora na stwardnienie rozsiane. Mogę żyć z tym długo i być wystarczająco sprawna, aby wychować nie dwoje, ale nawet czworo dzieci. Ale wszystkie komisje odrzucają nas jako potencjalnych rodziców właśnie z powodu mojej choroby. Czy rozumiesz coś z tego?
– I pani myśli, że takie dziewczyny jak ja… – zaczyna Ewa gniewnie, ale kobieta znowu jej przerywa:
– …że mogłyby urodzić i dać to dziecko takim jak my, poza wszelkimi urzędami, paragrafami i tym cholernym prawem.
Ewa milknie.
– Więc ja tylko chciałam ci powiedzieć, że gdybyś nie wiedziała, co zrobić, gdy je urodzisz, gdybyś miała jakieś kłopoty, no to…
Ewa patrzy na nią z namysłem:
– Gdybym nie wiedziała, czy je chcę i czy podołam? – pyta.
– Tak. Wtedy zawsze możesz przyjść.
Stoją i niby patrzą na kasztan, a niby na siebie. Naprawdę każda patrzy w siebie.
– Ilu dziewczynom pani to proponowała? – pyta Ewa po chwili.
– Paru. Może pięciu?
– Żadna nie przyszła?
– Żadna.
– Myśli pani, że pokochały swoje dzieci i…
– Nie wiem. Tak byłoby najlepiej. Ale bywa różnie. Najczęściej one poznają w końcu tego właściwego mężczyznę, a on mówi, że nie chce cudzego dziecka.
– I co wtedy? – pyta Ewa.
– Czteroletniego Michałka z Warszawy matka i jej kochanek utopili w Wiśle. Umierał przez całe dwieście czterdzieści sekund. Skąd wiesz, co ty kiedyś, za kilka lat…
Ewa odwraca się na pięcie i szybko odchodzi. „Po co ona mówi takie straszne rzeczy, przecież Ono słyszy… a może śpi, może nie słyszało? i czy ja wiem, co zrobię kiedyś, za kilka lat? Wiem? Nie wiem?”, myśli, przyśpieszając kroku. Ale jeszcze raz się ogląda: doktorowa, szczupła i schludna, wciąż stoi pod drzewem i za nią patrzy.
„Ona myśli o tych wszystkich niemowlętach, które wyskrobał jej mąż i które mogłyby być jej dziećmi. Mogłaby nosić je na rękach, ubierać w najpiękniejsze ciuszki, nucić im kołysanki, robić pamiątkowe zdjęcia do rodzinnego albumu. Mogłaby opowiadać im bajki, uczyć je, jak trzymać w ręce kubek z mlekiem i śpiewać piosenki. Gdyby to było takie proste, wtedy każda, która nie chce dziecka, mimo to by je rodziła, bo za drzwiami już czekałaby matka, która go pragnie i stworzy mu prawdziwy dom. Ale to nie jest tak… Nie tak. One je rodzą i wyrzucają na śmietnik, albo je rodzą i nienawidzą za to, że przyszły na świat i zniszczyły im życie. Oddają je do domu dziecka… Gdyby to było takie proste, ale nie jest i pewnie nigdy nie będzie”.
Ewa wsiada do autobusu. Przez mętne szyby przygląda się swojemu miastu. Brud wypełzł na ulice razem z wiosną i nawet reklamy nie są w stanie go ukryć. Przeciwnie – nieliczne jaskrawe billboardy i plakaty odbijają kontrastowo od poszarzałych ścian.
Autobus mija ostatnie zabudowania i mozolnie wspina się pod górę. Ewa odwraca głowę. Miasto rozpościera się teraz przed nią jak japoński wachlarz, wtulone w wypukłe, zielone wzgórza. Bloki skryły się gdzieś w wysokich drzewach i widać tylko zmytą deszczami czerwień dachów, spatynowaną zieleń kościelnych wieżyczek i wąskie okna odbijające promienie słońca. Zza jednego ze wzgórz wychyla się nagle kręty pasek niebieskiej rzeki, przeciętej na pół starym, drewnianym mostem.
„Ależ to ładne miasto”, myśli zdziwiona Ewa. „Dlaczego wszyscy mówią, że jest brzydkie? Dlaczego go nie lubimy? Czemu pragniemy stąd uciec? Dlaczego zawsze wydaje się nam, że tam, gdzie nas nie ma, jest piękniej i lepiej?”
Autobus wspina się coraz wyżej, ku autostradzie, od której stłumiony hałas już dobiega przez uchylone okna.