Śniąc Nancy nie wierzyła, że śni. Bała się. Spojrzała na dziecko, które się w niej rozwijało i poczuła się sprawczynią cudu. Znajdowała się w środku pełnej pułapek puszczy i niczym drżąca z niepokoju jaskółka, fruwała zataczając wielkie koła nad uśmiechającym się do niej z gniazda dzieckiem. Dziecko było piękne, jasne, z oczami wypełnionymi słońcem. Nancy była jaskółką, którą pociągało złociste ciepło gniazda. Nad nią krążył majestatycznie okrutny krogulec. Pod nią, kołysał się na wiotkiej gałązce biały gołąb, strażnik gniazda. Jaskółka zaczęła swoją pieśń, gdy spojrzenie dziecka stało się surowe i przeszywające. Krogulec runął na gołębia chwytając go swymi pazurami, po czym zniknął w oddali. W oczach dziecka zaszło słońce i pojawiły się łzy bólu. W oddali, przez gałęzie sączyło się światło.
– Musimy do niego dotrzeć – powiedziała Nancy do dziecka. – Razem. Jak świat światem jaskółka zawsze towarzyszyła dziecku w drodze do odległego światła. – Potem zapadła ciemność, nie było ani dziecka ani jaskółki.
Nancy obudziła się z bólem głowy i uczuciem mdłości. Położyła ręce na napiętym brzuchu. Dziecko było spokojne, ale ona wiedziała, że jest rozbudzone i czujne. Może obudziło się razem z nią? A jeśli przyśnił mu się ten sam sen? A jeśli naprawdę obraz dziecka, puszczy, gołębia, krogulca i jaskółki coś oznaczał? Żywotność tej istoty, która miała się narodzić, dodawała jej sił, lecz nie wymazywała jej ponurych myśli. Głos, który rozkazał jej dokonać tej okrutnej zemsty ginął w przeszłości niczym przekleństwo. Na własnej skórze doświadczyła, że ktoś, kto przeżył tragedię może o niej zapomnieć, ale ten, kto się do niej przyczynił, nigdy o niej nie zapomni. Teraz wiedziała, że nie można dokonać zemsty za zbrodnię dokonując nowej.
Dziecko poruszyło się i Nancy odczytała ten ruch jako dobry znak. Przyłożyła rękę do brzucha i powiedziała cicho:
– Cześć, mały. Musimy teraz zakasać rękawy, i ty i ja, żeby zbudować sobie przyszłość. Zgadzasz się?
Dziecko nie poruszyło się i Nancy uśmiechnęła się. Pewnego dnia, ono też będzie musiało dokonać wyboru między dobrem i złem. Była jednak pewna, że nie popełni błędu i nie będzie uważało się za pępek świata, tak jak to jej się przytrafiło, i że pozna radość przebaczenia.
Wstała z łóżka, podeszła do starej komody, otworzyła ostatnią szufladę i wyciągnęła pożółkłe z upływem czasu pudełko. Położyła je na łóżku i otworzyła. W środku, starannie złożony, leżał welon od pierwszej komunii. Ciemna plama zeschniętej krwi wyraźnie odbijała się od białego tła. Nancy wzięła go, wyszła z pokoju, zeszła na parter i weszła do salonu, gdzie już napalono w kominku. Klęknęła przed ogniem, pocałowała welon i wrzuciła go w płomienie.
– Żegnaj, tato – powiedziała.
Pozbyła się relikwii, ale nie dręczącego ją niepokoju. Silny płomień w jednej chwili spalił welon, a lekki popiół wciągnął okap kominka.
Ujrzała twarz Seana, którego zabiła, posłuszna bezmyślnemu prawu. Perwersyjna tradycja nacisnęła spust, a ona zamordowała go kochając i wiedząc, że ta śmierć nie przyniesie żadnych korzyści. Zabiła swoje marzenia, swoją miłość, swoje nadzieje.
Jakaś ręka dotknęła jej ramienia, łagodnie i opiekuńczo.
– Potrzebujesz całej swojej odwagi, żeby wrócić do życia – powiedział Frank Latella.
Nancy położyła dłoń na ręce starego.
– I pana pomocy – podziękowała z wdzięcznością.
Frank machnął ręką i zrobił dziecinny grymas siadając w fotelu i wskazując jej miejsce na kanapce stojącej naprzeciw niego.
– Myśl o wyzdrowieniu – upomniał jakby była rekonwalescentką po ciężkiej chorobie.
Służąca podała kawę. Teraz, kiedy Doris mieszkała na Sycylii, a Sandra zaczęła odczuwać ciężar upływających lat, w domu Latelli nastała Angelina, która spała w pokoju nad garażem. Była to ładna, zdrowa dziewczyna, dyskretna, robotna i uśmiechnięta. Angelina wiedziała, kiedy należy zniknąć. I zostawiła ich samych.
– Jeszcze raz dziękuję za wszystko – powiedziała Nancy podając mu filiżankę gorzkiej kawy z odrobiną śmietanki.
– Dlaczego nie wybierzesz się w podróż? – zapytał stary. – mogłaby ci pomóc.
– Musiałabym wyjechać zostawiając moje myśli – odrzekła.
– Nikt nie jest w stanie ci pomóc, Nancy – powiedział. – Nie ma powrotów. Nie istnieje lekarstwo, które leczy takie rany. Możesz liczyć tylko na siebie, na obronne siły twojego organizmu.
To była prawda. Dzięki potędze swojej organizacji mógł zatrzeć ślady tej zbrodni, tak jak to już uczynił z Tony Croce, ale nie mógł ukoić cierpienia duszy, nie mógł zmyć wyrzutów sumienia Nancy. Mógł kontrolować policję i sądownictwo, usuwając dokumenty, które mogły stanowić podstawę do ewentualnego oskarżenia, ale nie mógł powstrzymać, rosnącego w niej i całkowicie paraliżującego ją, poczucia winy.
Popijali powoli kawę. Frank odstawił na stolik prawie pustą filiżankę i uśmiechnął się. Z własnego doświadczenia wiedział, że zazwyczaj skrucha, a nie żal za popełnionym złem sprawia, że boimy się konsekwencji swego czynu. Nie był to jednak przypadek Nancy, która nie miała się czego obawiać, może jedynie własnego sumienia.
– Pewnego dnia będziemy musieli porozmawiać o tobie, o twojej przyszłości – powiedział stary spokojnym głosem patrząc na jej zaokrąglony brzuch.
Twarz Nancy złagodniała, gdy pomyślała o dziecku.
– Czy to jest właściwy moment, aby przyszedł na świat? – spytała.
– Dlaczego? – zdziwił się Frank.
– Gwałt. Zło. Zemsta – zauważyła.
– Gdyby ludzie mieli czekać z narodzinami na właściwy moment, to ludzkie plemię już by wyginęło. Wierz mi, moje dziecko, dla narodzin zawsze jest odpowiedni moment.
Spokojny optymizm starego był dla niej wielką pociechą. Był jedyną osobą, oprócz José Vicente, która nie pozwalała jej czuć się winną. Poczuła się lepiej.
– Możemy więc mówić o mnie, moim dziecku, o mojej przyszłości – uśmiechnęła się rozpogodzona.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Frank.
– Wrócić do Yale i nadrobić stracony czas. Będę studiować do chwili jego narodzin. A jak się urodzi, to znów będę studiować. Chcę zostać adwokatem. Chcę odnieść sukces – próbowała gorączkowo dodać sobie odwagi.
– Twój pierwszy klient siedzi naprzeciw ciebie – zapewnił. – Prawnik w rodzinie jest cenny. Chciałem, żeby to był Nearco – dodał gorzko. – Ale to było niemożliwe. W gruncie rzeczy – ucieszył się – jesteś jakby moją córką.
– Dziękuję panu – Nancy zaczerwieniła się.
– Ja mówię córka, a ty wciąż nazywasz mnie panem.
– Muszę się przyzwyczaić, Frank.
– Tak jest już lepiej. A jakie masz projekty odnośnie dziecka?
– Chcę mu dać ojca – odpowiedziała zdecydowanie. – Sądzę, że dziecko potrzebuje obydwojga rodziców. Seana nie ma, ale ono o tym nie wie.
– Nancy, ty nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Czy ty przypadkiem nie oświadczasz mi, że wychodzisz za mąż?
– Nie od razu, Frank. Jak się małe urodzi.
– Czy masz już kogoś na myśli?
– Najlepszego człowieka na świecie, Frank.
– Znam go?
– José Vicente Dominici.
– A on się zgadza?
– On jeszcze o tym nie wie.
Rozmawiała z Latellą jakby prosząc go o zgodę.
– José jest silny i wierny – powiedział Frank – i lubi cię.
Nancy pochyliła się nad dłonią starego i pocałowała ją. Uzyskała przyzwolenie, o które zabiegała. Krogulec, majestatycznie krążący nad puszczą pełną pułapek, już jej nie przerażał.
Złociste ciepło gniazda, w którym było jej małe, było dobrze strzeżone. I to była jedyna pewna rzecz w tym morzu niepewności.
– Może masz rację, Frank. Zawsze jest dobry moment dla narodzin.
Charly Imperante zgasił czubkiem buta papierosa, który palił i pośpieszył na spotkanie Alberta. Parę metrów przed nim znieruchomiał. Był wzruszony do łez. Chłopak, przy którego narodzinach był obecny i którego trzymał na kolanach; dziecko, które pocieszał, gdy czuło się osamotnione; kaleki młodzieniec, którego podtrzymywał na duchu po strasznym wypadku samochodowym, teraz chodził.
– To jest ta niespodzianka! – wykrzyknął obejmując go i pociągając nosem jak chłopiec. – Cholera, ale niespodzianka!
Brenda obserwowała ich promieniejąc radością. Wypiękniała w ciągu tych miesięcy spędzonych w Szwajcarii, u boku męża, którego doglądała z miłością, i o którego zdrowie walczyła jak lwica. Profesor Ferdy Brenner, który sukcesem zakończył ten delikatny zabieg twierdził, że znaczny udział w tym sukcesie miała ta niestrudzona, zakochana kobieta. Charly uścisnął ją.
– To naprawdę cud – pogratulował.
– Będzie o wiele lepiej po drugiej, a może po trzeciej operacji – wyjaśnił Albert. – Nie jest wykluczone, że pewnego dnia wyrzucę te kule.
Cała trójka śmiała się idąc w stronę wyjścia. W aucie unoszącym ich na Manhattan, radość prysnęła.
– Opowiedz mi o ojcu – rozkazał Albert.
Charly, za kierownicą, patrzył przed siebie, na drogę.
– Wszystko odbyło się tak, jak ci opowiedziałem przez telefon – powiedział obojętnym głosem. – A poza tym czytałeś gazety.
– Chcę, żebyś mi to powtórzył – nalegał młodzieniec.
Brenda zaszyła się w swoim kącie, nie chcąc uczestniczyć w rozmowie.
– To proste, Albercie – powiedział Charly. – Wszystko wydarzyło się tuż po hucznym przyjęciu. Ty i Brenda byliście w drodze do Europy. Pomieszczenie wypełnione gazem. Krótkie spięcie. Prawdopodobnie zwykłe przekręcenie wyłącznika spowodowało wybuch. Bomba, mówię ci.
Delikatne rysy Alberta stężały. Oczy rozbłysły mu nienawiścią i Charliemu wydawało się, że widzi tę samą okrutną determinację jaka wielokrotnie pojawiała się na twarzy dziadka, Alberta Chinnici.
– Naprawdę tak było? – zapytał.
– Na pewno. To jedyne rozsądne wyjaśnienie.
Albert potrząsał głową. Nie był przekonany.
– Nie uważasz, że to dziwne, że wypadek miał miejsce, gdy nikogo już właściwie nie było?