Nancy podpisała ostatni list, zamknęła teczkę z pocztą i podała ją Mary, czekającej przed biurkiem z jasnego orzecha, na którym rozsiewało złoty pyłek wiosenne słońce, wpadające do wnętrza przez kryształowe okno.
Podniosła wzrok w stronę światła, niezmiennie oczarowana poezją pionowych kresek wieżowców Manhattanu, które od niepamiętnych czasów czuwały nad nią uspokajającą mocą gigantycznych bóstw opiekuńczych.
– Coś jeszcze? – zapytała, spoglądając ukradkiem na mały budzik z malachitu stojący w kącie biurka między zdjęciami w srebrnych ramkach i wazonikami Lalique’a. Była druga po południu, nie jadła jeszcze obiadu i była umówiona o czwartej na lotnisku Kennedy. Musiała pojechać jeszcze do domu, sprawić sobie gorącą kąpiel, zjeść coś i dojechać do Queens, aby uściskać José Vicente. Bliskość tego spotkania budziła emocje, wspomnienia.
– Nic więcej, Nancy – zawahała się Mary, przyciskając teczkę do piersi obydwoma rękoma, jakby to było dziecko. Między dwoma kobietami istniała zażyłość. Mary zawsze mówiła jej po imieniu, chociaż to Nancy była właścicielką znanej kancelarii adwokackiej. To ona praktycznie narzuciła jej to na początku współpracy i pochlebiało to Mary. Pracowała w tej kancelarii od czterech lat, gdy jako osiemnastolatka skończyła z bardzo dobrymi wynikami szkołę dla sekretarek Lexington w Middlesex County. Do Nowego Jorku przyjechała w poszukiwaniu sukcesu i od razu pierwsze zanurzenie ząbków w to soczyste jabłko było właściwe. Mogła trafić na robaka albo na zepsuty owoc, miała jednak szczęście. Ledwie wysiadła z pociągu na Grand Central Station, odpowiedziała na ofertę pracy zamieszczoną w „New York Times”. Dzień później została przyjęta przez Nancy i weszła w krąg wybranych i dobrze opłacanych współpracowników kancelarii adwokackiej Carr amp; Pertinace. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Wystarczyło kilka słów, aby się zrozumiały.
Mary była dorodną, zdrową, silną dziewczyną o wąskiej talii, krągłych biodrach i dużych piersiach. Inteligencja biła z jej błyszczących niebieskich oczu, przejrzystych i ogromnych jak jej serce, które pozostało otwarte i proste mimo bolesnych doświadczeń dzieciństwa.
Włosy koloru miodu, dzięki którym wyglądała na młodszą i naiwną, wiły się uroczo we wszystkie strony.
Nancy Carr podniosła się z fotela z wysokim oparciem z czarnej, miękkiej skóry. Była piękną, czterdziestopięcioletnią kobietą, której urok miał tę szczególną właściwość, że rósł powoli, ale niepowstrzymanie. Była wysoka, szczupła, elegancka o bladej twarzy i szarych myślących oczach, które wyrażały stanowczość nawet wtedy, gdy się uśmiechała. Podejrzenie, że osiągnęła dojrzałość biologiczną, wykluwało się z jej spojrzenia, zasnutego niekiedy mgiełką znużenia. Kaskada czarnych włosów z błyskami miedzi podkreślała tylko piękno twarzy bez skazy.
Zdaniem Mary, które wielu podzielało, Nancy była najzdolniejszą kobietą w mieście.
Kiedy Mary rozpoczęła pracę w kancelarii adwokackiej Carr amp; Pertinace, Nancy od niedawna była deputowaną z ramienia partii demokratycznej Queens. Teraz mówiło się, że postawiła sobie nowy ambitny cel – fotel syndyka w swoim mieście.
– Jest coś jeszcze? – zapytała podejrzliwie widząc wahanie sekretarki. Podniosła się i obeszła biurko, poprawiając drobnymi ruchami leżący bez zarzutu ciemnogranatowy kostium Chanel, ożywiony wesołą żółcią bluzki.
– Nie chciałabym przysparzać ci nowych kłopotów – usprawiedliwiła się Mary.
– Właśnie mi je stwarzasz swoją małomównością – oskarżyła ją ostrym tonem.
– Zgoda – skapitulowała sekretarka. – W poczekalni czeka dziewczyna, która chciałaby z tobą porozmawiać.
– To wszystko? Umów mnie z nią – uśmiechnęła się uspokojona i chwyciła torebkę z granatowej nappy oraz plik dokumentów do przejrzenia w domu.
– Czeka od rana. Mówi, że nie odejdzie, zanim z tobą nie porozmawia.
– Będzie musiała zrezygnować – zniecierpliwiła się Nancy, przygotowując się do opuszczenia biura. – W każdym razie zanim ją odeślesz, zapisz nazwisko, adres i numer telefonu.
– Nazywa się Connie Corallo. Nic ci nie mówi to nazwisko? Ona twierdzi, że powinno ci coś przypominać – odkryła karty Mary. Miała zdolność wyjaśniania rzeczy stopniowo, jak gracz w pokera.
– Corallo – powtórzyła Nancy, a jej szare oczy wypełniły się światłem. Było coś znanego w tym nazwisku, jakaś nuta czułości, melancholii i smak przeszłości szczęśliwej i tragicznej, wspomnienie innego życia.
Spojrzała na zegarek na biurku i zdecydowała, że powinna poświęcić parę minut tej dziewczynie.
– Wpuść ją – poddała się. Usiadła ponownie za biurkiem wzdychając z rezygnacją.
Connie Corallo była brunetką o twarzy zbitego psa. Wyglądała na dwadzieścia lat. Miała przestraszone, duże czarne oczy i wygląd zagubionego małego psiaka. Widząc Nancy uspokoiła się i przestała rozglądać się wokół, tak jakby spodziewała się ataku w każdej chwili. Miała podbite oko, spuchnięty nos i dużą krwawą wybroczynę na lewym policzku. Na głowie miała czerwony wełniany beret, który w innych okolicznościach dodawałby jej łobuzerskiego uroku.
Nancy podniosła się troskliwa i macierzyńska, wyszła jej naprzeciw i posadziła w foteliku stojącym w kącie, pod oknem, przez które widać było wieżowce Manhattanu.
Usiadła naprzeciw niej.
– Jak on się nazywa? – zapytała miękko, patrząc jej prosto w oczy.
Tyle ich już widziała. Nancy Carr była punktem odniesienia dla skrzywdzonych kobiet. Domyśliła się rodzaju kłopotów Connie, zanim ta zaczęła mówić. Connie westchnęła głęboko z ulgą, czuła się tak, jakby dobiła do bezpiecznego brzegu po długiej walce z rekinami.
– Nazywa się Beam – odpowiedziała. Mówiła cicho, słowa ulatywały jej z ust niczym westchnienie. – Arthur Beam z Beam amp; Cooper Inc. – dodała. Wyglądała na wyczerpaną, ale wreszcie pewną, że sprawiedliwości stanie się zadość.
– Dlaczego przyszłaś do mnie? – zapytała stanowczo.
Beam amp; Cooper Inc. była słynną firmą zajmującą się sprzedażą wysyłkową. Gigant w swoim sektorze, siła mogąca przesuwać góry.
– Moim dziadkiem był Antonio Corallo – wyszeptała Connie, a drżące kąciki ust zdradzały jej emocje.
– Antonio Corallo – powtórzyła jak echo Nancy błądząc wzrokiem. To imię kojarzyło jej się z pokręconą i trochę zgarbioną postacią mężczyzny nie pierwszej młodości, który pracował w klubie sportowym José Vicente w Brooklynie, gdy była małą dziewczynką.
Antonio Corallo był mężczyzną skromnym, ale nieprawdopodobnie upartym i sprawiedliwym. Sprzątał ubikacje, prysznice, czyścił przyrządy gimnastyczne, mył podłogi, utrzymywał porządek na ringu i zajmował się młodymi bywalcami klubu. Gdy zachodziła potrzeba, potrafił pobudzić mięśnie i odpowiednio klepnąć w plecy przegrywającego. Antonio Corallo kojarzył się Nancy z anyżkowymi cukierkami, które uwielbiała.
Od tamtej pory minęło wiele lat, ale w jej wspomnieniach Antonio Corallo pozostał postacią legendarną.
– W czym problem, Connie? – zapytała życzliwym głosem.
Dziewczyna zaczęła wyjaśniać powody, które ją tu sprowadziły. Mówiła jakby do siebie, oczy utkwione w skrzyżowanych rękach, jakby musiała dodawać sobie odwagi.
– Dziadek zawsze powtarzał: „Jeśli znajdziesz się w opałach, nie zwracaj się do policji, oni dla nas, biednych wops, niewiele zrobią, znaczymy mniej niż ślad muchy na brudnej szybie. Jeśli szukasz sprawiedliwości, idź do Nancy.” Tak mi mówił dziadek. Mówił również, że Nancy to kobieta honoru. A ja, która w szkole nauczyłam się być dumna z tego, że jestem Amerykanką, doznałam na własnej skórze podwójnej zniewagi: gwałtu i pogwałcenia prawa.
– Czasy się zmieniły – zauważyła Nancy, która nie chciała podejmować decyzji, zanim nie pozna dokładnie faktów. – Jesteś naprawdę obywatelką amerykańską i prawo zadośćuczyni twej krzywdzie.
– Jestem obywatelką amerykańską – odpowiedziała Connie – ale naprawdę znaczę mniej niż ten ślad muchy na brudnej szybie, jeśli w grę wchodzi Mr Beam. On naciska odpowiednie sprężyny, od niego zależy, z której strony wieje wiatr.
– Pośpiesz się i opowiedz wszystko – zachęciła ją Nancy wzdychając z żalem. Będzie musiała zrezygnować z kąpieli, w końcu kłopoty dziewczyny były ważniejsze.
– To potwór o twarzy aniołka – kontynuowała Connie – wpływowy mężczyzna o perwersyjnej inteligencji. Wybiera najsłabsze ogniwo łańcucha i łamie je. Zwraca uwagę na najbardziej bezbronne dziewczyny i – jeśli podobają mu się – zastawia sidła. Niewiele zgadza się, gdyż jest zdeprawowany. Ale jesteś już w pułapce. A on bije, bo chce, żeby cię bolało. Później gwałci.
– Z tobą też tak było? – Nancy spochmurniała. – Ta pobita twarz to jego sprawka? – przywołała w pamięci twarz uśmiechniętego Arthura Beama w serii reklamówek telewizyjnych firmy Beam amp; Cooper Inc. Twarz serdeczna, wzbudzająca zaufanie, sympatię, szacunek. Obraz Amerykanina, któremu powierzyłabyś swoje pieniądze, dzieci.
– Nie tylko to – odpowiedziała Connie, zdejmując wełniany beret i pokazując duży plaster na czubku głowy, gdzie włosy zostały wycięte. Czerwień środka dezynfekującego otaczała opatrunek. – Na pogotowiu zszyli mnie. Osiem szwów – sprecyzowała zakładając beret i składając ręce na kolanach.
– Nie zaskarżyłaś go? – zapytała się Nancy.
Connie spojrzała na nią smutna i zrezygnowana.
– Jeśli nie chcesz być ponownie zgwałcona, musisz mieć chociaż minimalny dowód. Pani wie to lepiej ode mnie. Dlatego mówiłam o podwójnym gwałcie. Jak tylko wymówiłam nazwisko Beam, od razu usztywnili się. Wycofałam się. Powiedziałam sobie, że jest jeszcze ktoś, kto wyrówna krzywdy. I pomyślałam o pani.
– Jak się usprawiedliwiłaś?
– Upadkiem ze schodów – powiedziała dziewczyna wzruszając ramionami.
Nancy uśmiechnęła się gorzko, nie z powodu tego, co zdarzyło się Connie, ale z powodu pretekstu wybranego przez dziewczynę. Do szpitali w Brooklynie i Bronxie częściej, niż się to sądzi, trafiają typy z przedziurawionym żołądkiem tłumacząc, że zranili się spadając ze schodów, wierni staremu prawu mafii – obowiązkowi milczenia – omertà.