W Villarosa Mark Fawcett czekał na przyjęcie cztery dni. Rankiem piątego dnia, kiedy przygotowywał się już na dłuższe oczekiwanie, pozwolono mu przekroczyć próg rozmównicy w części surowo przestrzeganej klauzury. Jego przewodniczka, uśmiechnięta serdecznie siostra pełna łagodnych krągłości, jak kłębuszek wełny, wyszła mu naprzeciw z głębi eleganckiego korytarza, krytego portykami i okrążającego podwórze, ożywione rozkwieconymi grządkami wokół rzeźbionej, kamiennej studni.
Styczniowe powietrze było ciepłe i łagodne jak wiosenny dzień w Nowym Jorku. Był zafascynowany słodyczą emanującą z siostry oraz drobnymi czerwonymi i żółtymi kwiatami w delikatnej zieleni trawy, kwiatami, których nazwę chciałby poznać.
Zakonnica lekkim przechyleniem głowy poprosiła go, aby poszedł za nią. Mark miał wrażenie, że odbywa podroż w przeszłość. Wśród tych antycznych murów oddychało się wiarą, a w miarę wchodzenia w głąb tego pięknego i sugestywnego miejsca gasły powoli echa frenetycznego życia tego świata.
Siostrzyczka, okrąglutka i pulchna doprowadziła go do ciężkich, rzeźbionych orzechowych drzwi. Zanim je minął, przeczytał na murze napis gotykiem: „Foresteria – Rozmównica”. Przekroczył próg i znalazł się w dużej kwadratowej sali wśród ścian o olśniewającej bieli i pociemniałych przez wieki belkach na suficie. Zadrżał od tego antycznego i podniosłego jak w katedrze chłodu, nieznacznie tylko ocieplonego przez ogień buzujący w dużym kominku z szarego kamienia, przed którym ustawione były dwa surowe krzesła.
Przewodniczka wskazała mu jedno z nich, uśmiechnęła się i bez słowa wyszła.
Mark pozostał sam w niezmąconej ciszy o różowej barwie błysków ognia i zawładnęło nim nieokreślone uczucie błogości i lekkiego niepokoju. Niepewność związana ze spotkaniem nie ulotniła się całkowicie, była jedynie silnie przytłumiona podniosłym spokojem tego wspaniałego miejsca.
Surowa przeorysza, z którą rozmawiał po przybyciu, nigdy nie broniła mu spotkania z siostrą Anną, ale i nie dawała przyzwolenia.
Mark właśnie miał usiąść, gdy wydało mu się, że słyszy za plecami lekki szelest przypominający uderzenia skrzydeł motyla.
Odwrócił się i ujrzał ją przed sobą. Otworzył usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Nieruchoma, piękna postać w stroju zakonnicy patrzyła na niego wielkimi, przenikliwymi, szarymi ze złotymi punkcikami oczyma.
– Pani Carr – udało mu się wreszcie wyjąkać.
– Siostro Anno – poprawiła go. Jej głos, słodki i zdecydowany, wywołał u niego dreszcze.
Zakonnica usiadła przed kominkiem i gestem ręki zaprosiła go, aby się rozgościł. Ze swobodą założyła nogę na nogę szeleszcząc sukniami.
Mark wyczuwał pod tym surowym strojem sylwetkę smukłą i harmonijną, którą podziwiał wiele lat temu, dokładnie dziesięć, kiedy wspaniała czterdziestolatka była na fali sukcesu. Wtedy wielu mężczyzn, ważnych i nie, łącznie z nim samym, uczyniłoby wszystko, aby znaleźć się w jej łóżku, które było dostępne tylko dla jednego szczęśliwcy, banalnego męża. I teraz, po tak długim czasie, Mark odczuwał to samo przyciąganie. Krew napłynęła mu do twarzy, pulsowała mu skroń, ogarniało go pożądanie wywołane jej obecnością, tymi oczami o kolorze rozsypanego złota, lekkim szelestem sukni, delikatnym zapachem lawendy i kobiety. Zaciął się, próbując parę razy podjąć dialog. Siostra obdarzyła go uśmiechem zrozumienia. Jej sposób bycia, patrzenia, uśmiechania się nie kojarzył się z zakonnicą. Mimo stroju, miejsca i upływu lat, wciąż zwyciężała w niej kobieta silna, odważna i fascynująca, którą znał świat.
– Czego pan ode mnie chce, panie Fawcett? – zapytała przejmując inicjatywę.
– Nie domyśla się pani? – zapytał w odpowiedzi.
– Oczekiwałam czegoś oryginalniejszego i szlachetniejszego od zwykłego grubiańskiego wtrącania się w moje prywatne życie, w życie osoby, która wybrała medytację, modlitwę i ciszę. Pan chce głośnej historii, scoopu – zareplikowała, niespodziewanie czerwieniąc się, a złość rozbłysła w jej oczach, czyniąc ją jeszcze piękniejszą.
– Tak – przyznał Mark. – Usprawiedliwianie się nie miałoby sensu – powiedział odzyskując niezbędny dystans. – Pani wie doskonale, jakie mogłyby być moje cele. Wystarczy, że będzie pani wiedzieć, że nie jestem misjonarzem, jestem świadkiem. Wykonuję swój zawód, pani Carr – dodał zmieniając ton.
– Jest pan zobowiązany miejscem i osobą zakonnicy, która jest przed panem – szybko zareagowała.
– Jedynym moim obowiązkiem jest służenie moim czytelnikom, którzy mają prawo wiedzieć. To oni zadecydują, czy moje informacje należy zapamiętać, czy zapomnieć.
– Zawód – cynizm, taki mógłby być tytuł – zareplikowała chłodno.
– Jeśli to sprawia pani przyjemność, może pani przylepiać różne etykietki.
Gwałtowna sprzeczka stłumiła pożądanie mężczyzny, a podkreśliła wdzięk siostry zachowującej się z wyniosłą godnością królowej.
– Osobiście uważam za właściwe zrzucenie maski – zakończył Mark.
– Czy chce pan powiedzieć, że strój, który noszę, ukrywa moje prawdziwe intencje? – zapytała udając zdziwienie.
– Twierdzę, że nie ma takich strojów, które mogłyby ukryć pani wspaniałe przymioty. Jest pani zdolnym adwokatem, pani Carr, Zręcznym i ambitnym politykiem.
– Jestem tylko skromną zakonnicą – nalegała, ale nie potrafiła przybrać wyglądu pokornej służebnicy bożej.
– Mam już w ręku elementy potrzebne do ułożenia tej historii – dorzucił niecierpliwie. – Wyrosła pani w klanie Franka Latelli, szefa Cosa Nostra, jednego z najpotężniejszych ludzi tej zbrodniczej organizacji.
– Nikomu nie udało się przedstawić mu zarzutów, najmniejszego dowodu.
– To przemawia za jego inteligencją, ale nie umniejsza okrucieństwa jego zbrodni. Pani sama mogłaby być w mafii.
– Słowa, tylko słowa – podsumowała, bawiąc się świecącymi paciorkami różańca błyszczącego wśród fałd jej stroju.
– Z których zbuduję sensacyjny reportaż – dokończył niewzruszony – z panią lub bez pani. Ofiarowuję pani możliwość opowiedzenia swojej wersji faktów. I gwarantuję całkowitą obiektywność.
– Dobrowolnie usunęłam się ze świata, gdyż odczuwam niewyobrażalną potrzebę spokoju. To nie oznacza, że uległam mistycznemu kryzysowi – zwierzyła się, ściszając głos do konfidencjonalnego szeptu. – W roli zakonnicy czuję się bardzo dobrze, nawet jeśli strój, który noszę, nie rozproszył dręczących mnie wątpliwości. Powiem panu w zaufaniu, że gdybym mogła wybierać, to pragnęłabym właśnie wiary. I tu, wewnątrz, można policzyć na palcach jednej ręki osoby, które wierzą głęboko, szczerze i bezwarunkowo. Wiara, panie Fawcett, to dar dla wybranych, najwyższe dobro, które wyzwala nas z każdej zależności. Jak pan widzi, to nie takie proste posiąść wiarę. Jednak wśród tych murów znalazłam spokój.
– Pani Carr, proszę o wybaczenie, że tak panią nazywam; nie sądzę, żeby pani była całkowicie szczera – nie spuszczał z niej oczu. – W tej przezroczystej dłoni, która dręczy paciorki różańca – oskarżył ją – widzę broń, która być może wystrzeliła. I może jeszcze wystrzeli.
– Dobrze pan powiedział – może. Ponieważ wszystko o mnie może być powiedziane, ale nic udowodnione – zacytowała siostra półgłosem, wytrzymując spojrzenie mężczyzny.
– Elżbieta Tudor, królowa Anglii – dokończył cytat Mark.
– Dobrze – pochwaliła go.
– W takim razie pamięta pani, że Elżbieta I powiedziała również: „Wiem, że ciało mam delikatnej kobiety, ale serce i hart ducha godne króla” – drażnił się z nią i kontynuował. – Pani Carr, co zrobiła pani ze swoim sercem i hartem?
– Jeśli jest pan rzeczywiście taki, jak fama głosi, to dowie się pan. Długo się wahałam, nim pana przyjęłam. Teraz zdecydowałam – będę mówiła.
Mark próbował opanować emocje. Czuł, że jest blisko wielkiej tajemnicy.
– Powie mi pani prawdę? – zapytał.
– Moją prawdę. Będzie pan mógł ją opublikować, jeśli pan zechce, nawet jeśli nikt panu nie uwierzy. A teraz niech pan idzie, panie Fawcett. Jestem zmęczona.
Dziennikarz podniósł się niezdecydowany przed tą pełną dostojeństwa postacią, która nie wzbudzała już jego pożądania, ale odwrotnie, szacunek. Naprawdę odniósł wrażenie, że znajduje się przed królową. Wielką królową.
– Kiedy będę mógł wrócić?
– Niech pan przyjdzie jutro – odpowiedziała. – Opowiem panu moją prawdę.
Mark wziął w swoją rękę dłoń, którą mu podała i uczynił rzecz, której nie umiał sobie wytłumaczyć. Podniósł powoli do ust tę przezroczystą dłoń, która pachniała delikatnie jaśminem, i pocałował ją. Wyrwała mu ją gwałtownie, jakby w tym geście była zapowiedź grzechu.
– Niech pan idzie, panie Fawcett – powtórzyła ostrym tonem.
Mark na powrót oddychał ciepłym styczniowym powietrzem Sycylii. Spojrzał w niebo i westchnął. Czuł przyjemny zawrót głowy, tak jak w dzieciństwie po zejściu z karuzeli. Ale tym razem był głęboko wzruszony, jak przy pierwszym pocałunku, przy pierwszych miłosnych pieszczotach. Oczy i serce wypełniało mu to wspaniałe, tajemnicze, fascynujące stworzenie. Kobieta, którą przed chwilą opuścił.