Blady księżyc wędrujący po granatowym, rozbłyszczonym niebie zajrzał przez prostokątne okno rozmównicy, rzucając delikatne światło na wysoki sufit. Głos Nancy słabł jak ogień na kominku. Ostatnie słowa były szeptem, którego magnetofon prawdopodobnie nie zdołał zarejestrować. Mówiła już od wielu godzin, opowiadając słuchającemu jej z zapartym tchem dziennikarzowi zadziwiającą historię. Jaki sens miało to dramatyczne wyznanie dotyczące znanych i nieznanych osób z mafii i życia Nancy? Dlaczego właśnie jemu, w tym miejscu i w tym momencie? Długie cienie ich postaci, które rzucał zamierający ogień, tańczyły na białej ścianie rozmównicy.
Mark zadrżał z zimna i na skutek nowego, niepokojącego uczucia, które nim zawładnęło. Informacje, które zebrał, mogły wybuchnąć z siłą ładunku atomowego. I to go niepokoiło. A przecież rozmowa nie była jeszcze skończona. Siostra Anna miała w zanadrzu jeszcze inne dowody, które mogły zwiększyć moc tej broni. I to go już przerażało.
– Pan jest zmęczony – stwierdziła siostra.
Fawcett był wyczerpany, ale był gotów wysłuchać opowiadania aż do samego końca. Wydawało mu się, że podjął się zadania ponad ludzkie siły. A przecież uważał się za starego dziennikarskiego wygę. Udało mu się powrócić z wielu wojen, rewolucji, frontów, ale to napięcie powaliło go.
Siostra podniosła się i podeszła do stojącej lampy przy oknie. Zapaliła ją, a jej miękkie światło rozproszyło księżycową poświatę.
Otworzyły się drzwi rozmównicy i ukazała w nich okrąglutka i pulchna siostrzyczka, która była mu przewodniczką podczas kolejnych wizyt w klasztorze. Trzymała w rękach tacę, którą postawiła na stoliku. Była tam butelka jego ulubionego bourbona, kryształowe wiaderko z lodem, pękaty, pusty kieliszek i wysoka, smukła szklaneczka z gorącym mlekiem.
– Mleko jest dla mnie – uśmiechnęła się Nancy, wracając na swoje miejsce.
Okrąglutka i pulchna siostrzyczka odeszła niepostrzeżenie.
– Proszę się poczęstować – zaprosiła Nancy.
Mark nalał sobie.
– Trafiła pani w mój gust – powiedział dorzucając lód.
– Czysty przypadek. Żadne nadprzyrodzone zdolności.
Mark czuł, że nie jest to prawdą. Był pewien, że zakonnica wiedziała o nim wszystko.
– Poprzednio to pani była zmęczona – powiedział.
– A skąd pan wie, czy teraz nie jestem? – przyglądała mu się pobłażliwie, ale było jasne, że to ona prowadziła tę grę.
Wiatr przyniósł im uderzenia dzwonu.
– Północ – stwierdziła nie dając mu czasu na odpowiedź. – Musi pan już iść, panie Frawcett.
Mark się podniósł.
– Czy będzie ciąg dalszy? – wątpił nawet we własne słowa.
– Może.
– Jutro?
– Jutro – wyszeptała. – Jutro. Podoba mi się to słowo. Całe życie spędziłam na mówieniu: „jutro”. O ile teraźniejszość jest ponura i smutna, to jutro zawsze jest radosne, pełne obietnic, nadziei. Potem jutro przemienia się w dzisiaj i staje się smutne. Kiedy odchodzi w przeszłość, wypełnia się tęsknotą i znów je kochamy. Dobranoc, panie Fawcett.
Nie odpowiedziała mu. Speszony stał nieruchomo w progu. Potem położył rękę na klamce, nacisnął, otworzył drzwi i zrobił krok opuszczając pokój, pogodzony z tym, że musi się pożegnać.
– Fawcett – zawołała go energicznie.
Zatrzymał się i odwrócił, aby na nią spojrzeć. Zauważył, że patrzyła na niego pochłonięta jakąś myślą. Chciała mu coś powiedzieć, ale nigdy nie poznał znaczenia tej informacji, bo w chwilę później zakonnica rozmyśliła się.
– Już nic, panie Fawcett. Dobranoc – pożegnała się.
Była druga nad ranem i nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok w tym obcym łóżku przeżywając raz jeszcze dramatyczne opowiadanie Nancy. Wiedział, że był pierwszym i jedynym świadkiem, który wysłuchał zwierzeń madame Carr. I teraz spowiedź wieku była tam, nagrana na magnetycznej taśmie maleńkich kaset jego „Aiwy”. Przywilej wyłączności i ciężar zeznań, duma zawodowa i odpowiedzialność za ten parzący materiał powodowały, że czuł się nieswojo. Uczucie to w pewien sposób było zbliżone do strachu.
Dlaczego Nancy Carr narzuciła mu rolę spowiednika? W gruncie rzeczy przyjechał na Sycylię, żeby wyjaśnić tajemnicę jej nagłego zniknięcia z życia publicznego. Nie była to byle jaka wiadomość – odnaleźć w klasztorze związaną z mafią kobietę, która miała zostać syndykiem Nowego Jorku. Ona natomiast zaczęła mu dyktować swoją biografię, odkrywając przed nim część z tajemnic Cosa Nostra. Dlaczego? Co spowodowało, że kobieta honoru, która schroniła się w klasztorze, opowiadała mu o zdarzeniach i zbrodniach ze swojego życia? Były poza tym pytania, na które nie udzieliła odpowiedzi. Powiedziała mu, że Nathalie Goodman dobrze trafiła oskarżając ją o zabójstwo, lecz nie wyjawiła mu, kto był odpowiedzialny za śmierć dziennikarki. Ani kto dostarczył Goodman informacji dotyczących życia Nancy. I dlaczego później nikt nie znalazł śladu po tym wywiadzie w papierach wysłanniczki „New York Magazine”. Nie wyjaśniła mu jeszcze, dlaczego schroniła się w klasztorze i czy przekroczyła progi tego miejsca z własnej woli.
Znane zapiski kronikarskie dotyczące wojny między rodzinami Latella i La Manna należały już do historii zorganizowanej przestępczości, ale nikt nigdy nie domyśliłby się roli Nancy w tym konflikcie.
Nancy powiedziała mu:
– Będę mówić. Pozna pan moją prawdę. Będzie pan mógł ją opublikować, jeśli pan zechce. Nawet jeśli nikt panu nie zechce uwierzyć.
Mark zapalił światło. Jego rolex wskazywał drugą rano. Skierował się w stronę barku, gdy zatrzymał go przeraźliwy dzwonek telefonu.
Podniósł słuchawkę i usłyszał mocny i wyraźny głos swojego naczelnego redaktora, Burta Ritmana. W Nowym Jorku o tej porze ludzie byli jeszcze w pracy.
– Szukam cię przez cały dzień – naskoczył na niego. Wydawał się zaniepokojony.
– Nie spędzam czasu w łóżku – odrzekł sucho.
– Wychodzi na to, że nocy też nie – zarzucił mu.
– Miałem robotę. Dobrze wiesz, czym się zajmuję – powiedział podkreślając wagę i dyskretny charakter swojej pracy. – Co jest tak pilnego? – zapytał.
– Tyle, że tracisz za dużo czasu na tę sprawę, której końca nie widać – Burt próbował mówić spokojnie, ale nie umiał ukryć napięcia.
– Czy dobrze zrozumiałem? – osłupiał Mark. Pamiętał entuzjazm szefa, kiedy mu wyjawił, że zna miejsce pobytu Nancy Carr i jego natychmiastową decyzję wysłania dziennikarza tropem nieuchwytnej osobistości. A teraz?
– Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno – powiedział Burt, który czepiał się słów i pauz, aby uczynić bardziej wiarygodną zmianę kursu.
– Spróbuj być taki do końca – nalegał Mark, który chciał usłyszeć z ust szefa decyzję, którą przeczuwał.
– Musisz wrócić do domu, Mark – rozkazał ponurym głosem i tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.
Fawcettowi wydawało się, że śni.
– Posłuchaj mnie, Burt. Właśnie przygotowuję ci sensacyjny materiał. Nie masz pojęcia, co znalazłem!
– Nie sądzę, żeby warto było tracić na to czas – powtórzył.
– Ale jak możesz decydować, siedząc na swym tłustym tyłku w wygodnym fotelu, dziesięć tysięcy kilometrów stąd?
– Radzę ci, wsiadaj do pierwszego samolotu i wracaj do domu!
– Burt, co ty do cholery gadasz? – ścisnął telefon jakby to była szyja Burta. Ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie.
– Posłuchaj, Mark – uciął krótko. – Tę gazetę robię ja. Ja decyduję, czy warto iść tropem, czy nie. – Wydawał się być przestraszony, próbował niezwykłym dla siebie despotyzmem zastąpić dyskusję, do której byli przyzwyczajeni jego współpracownicy. – I ja ci mówię, że masz to wszystko rzucić. Natychmiast.
Nastąpiła pełna napięcia i wyczekiwania cisza, wypełniona lekkim szumem na linii.
– Wypchaj się, Burt! – skończył nieuprzejmie. – Ty i twój gówniany dziennik!
– Wróć do domu i powiedz mi osobiście, co o mnie myślisz – odrzekł naczelny redaktor.
Co oznaczało to zaproszenie? Próbował przekazać mu wiadomość, której nie mógł powierzyć telefonowi? Burt wrzeszczał, aby podkreślić swoje racje, ale nie był przekonujący.
– Miałbym zostawić moją największą sensację dziennikarską? Wyjaśnij mi chociaż dlaczego.
– Ponieważ gazeta nie jest już nią zainteresowana – za agresją krył się proszący ton. – I skoro jestem przy tym, chciałbym udzielić ci przyjacielskiej rady: zostaw wszystko i wsiadaj w pierwszy samolot – powtórzył jeszcze raz.
Mark odebrał całym sobą ostrzegawczy sygnał. Pomyślał o Nathalie Goodman, o jej śmierci. I przypomniał sobie wyraz twarzy Nancy, kiedy zatrzymała go w rozmównicy chcąc mu coś powiedzieć – przypadek bez znaczenia czy może ostrzeżenie?
– Słyszałeś mnie, Mark? – zapytał zaniepokojony Burt.
Dziennikarz wpatrywał się w starą reprodukcję wiszącą na ścianie, ale myślami był gdzie indziej. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć, odłożył powoli słuchawkę, na tyle powoli, że miał czas, aby usłyszeć charakterystyczne pyknięcie. Ktoś podsłuchiwał ich rozmowę. Mark przetarł czoło ręką, była mokra od zimnego potu. Zapuścił się w zdradliwą puszczę, z której nie widział wyjścia. Poczuł się smutny i bezbronny jak bezpański pies.
Telefon Gianniego Ricci powtarzał w nieskończoność wolny sygnał, nikt nie odpowiadał. W redakcji znudzony telefonista rzucił mu: „Doktor Ricci jest na urlopie”.
Mark postanowił pojechać do Palermo. Być może nie spotka przyjaciela, ale przynajmniej coś będzie robić, będzie próbował skontaktować się z nim. Odczuwał natychmiastową potrzebę zwierzenia się komuś, komu ufał. Była piąta rano, gdy zaparkował pandę od Hertza przed kamienicą na ulicy Ruggero Settimo, w której mieszkał sycylijski kolega.
Brama była zamknięta i Mark musiał długo dzwonić, zanim korpulentna kobieta koło sześćdziesiątki, zmęczona, zaspana i wściekła uchyliła drzwi pytając, o co chodzi w malowniczym i niezrozumiałym języku, tonem nie pozostawiającym wątpliwości co do jej opinii na temat nieoczekiwanej pobudki o tak absurdalnej godzinie.