Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mark przywołał na pomoc całą swoją nędzną znajomość włoskiego, ale udało mu się uciszyć wrzaski i uspokoić agresywnie zachowującą się kobietę dopiero za pomocą różowego banknotu, wartości pięćdziesięciu tysięcy lirów. Ostrożny uśmiech pojawił się w kącikach zmęczonych, bezbarwnych ust, podczas gdy banknot znikał za dekoltem wełnianego szlafroka w kratkę.

– Dottore wyjechał z panią i dziećmi – zaczęła chętnie i rozwlekle opowiadać. – Pojechał na wakacje. Pan jest tym amerykańskim przyjacielem, prawda? – zapytała. – Zostawił u mnie list dla pana – otworzyła bramę, wpuściła go i poszła do dyżurki. Wyjęła kopertę z szuflady stołu i podała mu ją.

Na oczach zaciekawionej kobiety, ułagodzonej napiwkiem, Mark rozerwał kopertę, rozłożył starannie kartkę i przeczytał krótką wiadomość od przyjaciela. „Wyjeżdżam z rodziną na kilka dni. Radzę ci, zrób to samo. Natychmiast.”

Jeszcze jedno ostrzeżenie. Jeszcze jedna prośba, aby zrezygnował.

– No co, zadowolony? – zapytała kobieta widząc, że Mark patrzy na te dwie linijki, jakby były napisane starożytnym etruskim pismem.

– Wie pani, dokąd pojechał? – zapytał.

– Kto? Doktor Ricci? Któż to wie. Bardzo się śpieszył. Jeśli nie napisał panu… Ja nie wiem.

Każdy element należał do jednej i tej samej układanki. Postanowił wrócić do Villarosa. Zatrzymał się na stacji obsługi, aby zatankować do pełna i napić się kawy, ale przede wszystkim, aby sprawdzić podejrzenie, które bał się nawet sformułować. Od kiedy opuścił o północy klasztor Santa Caterina, miał wrażenie, że jest śledzony, pilnowany. Z pewnością była to obsesja, gdyż za każdym razem, gdy szukał wokół siebie osoby, której badawczy wzrok czuł na sobie, nie widział nikogo. Również teraz, w barze stacji obsługi, nie zauważył niczego podejrzanego.

Minął Pergusę i swój hotel. Jechał prosto do klasztoru. Długo przyciskał dzwonek, zanim w judaszu pojawiła się surowa, oliwkowa, błyszcząca twarz nieznanej mu zakonnicy.

– Siostra Anna nie może pana przyjąć – sprzeciwiła się zakonnica, gdy poprosił o rozmowę.

Mark prawie błagał.

– Chodzi o ważną i pilną sprawę.

Niewzruszona twarz zakonnicy nie zmieniła się ani na jotę.

– Przykro mi, proszę pana. Nie mogę pana wpuścić.

Zamknięcie judasza przerwało tę krótką wymianę zdań.

Wszystkie drzwi, jakby poruszane tą samą ręką, zamykały mu się przed nosem jedne po drugich. A więc to była mafia? Od kogo pochodził rozkaz? Od Nancy Carr czy też kogoś stojącego jeszcze wyżej? Pomyślał, że w świetle nowych faktów było to prawdopodobne. A jeśli istniał ktoś silniejszy od Nancy, ktoś, kto miał wystarczająco długie ręce, żeby zmusić ją do milczenia?

Mark wrócił do hotelu. Portier wręczył mu klucz, poranne gazety i kopertę z Alitalii. Mark otworzył ją. W środku był bilet lotniczy Palermo-Nowy Jork w business class, odlot o trzynastej z Punta Raisi jeszcze tego samego dnia. Jeszcze jeden niedwuznaczny rozkaz opuszczenia Sycylii.

– Kto to przyniósł? – zapytał znając zresztą odpowiedź.

Portier wzruszył ramionami.

– Goniec z Alitalii – wyjaśnił. – Albo na takiego wyglądał.

Mark poczuł, jak strach ściska mu żołądek. Przypomniała mu się historia kozła alpejskiego opowiadana przez myśliwych. Ścigane zwierzę, osaczone na krawędzi przepaści, ginie skacząc w otchłań. On też był tropionym zwierzęciem. Przypomniał sobie ścieżkę wśród pól na peryferiach Manchesteru w Vermont, na której będąc nastolatkiem stawił czoła chłopakom, którzy nie chcieli go widzieć na swoim terytorium. Za pierwszym razem uciekł. Potem zdał sobie sprawę, że nie może chować się do końca życia i stanął do walki, z której wyszedł poturbowany, lecz zwycięski. Niebezpieczeństwo, które tym razem mu zagrażało, nie mogło być porównywane z tym, co do tej pory przeżywał. Nie widział wyjścia z labiryntu, w który się zapuścił.

Wszedł do pokoju. Wyglądał jak pole bitwy. Wszystko zostało zniszczone z precyzyjną dokładnością: jego ubrania, materace, wycinki z gazet, fotografie. Notatki i kasety z nagraniem zwierzeń zakonnicy zniknęły. Mały, wierny „Aiwa” został rozbity.

Przez sekundę pomyślał o złożeniu skargi u dyrektora hotelu i poczuł się śmieszny. Nie miało sensu zwracanie się do policji. Zebrał kilka ocalałych rzeczy oraz paszport, który nietknięty leżał na stole jako kolejne ostrzeżenie.

Zszedł do holu, zapłacił rachunek i wyjechał. W południe był w Castellammare del Golfo naprzeciw willi José Vicente Dominici. Postanowił kontynuować. Gdyby dał się zastraszyć, straciłby szacunek do siebie i do swojej pracy.

W holu przyjęła go dama o wyglądzie królowej. Miała na sobie rozpinaną suknię od Valentino szaroperłowej barwy, jak jej oczy mieniące się złotem i jedwabną bluzeczkę. Czarne lakierki na wysokim obcasie dodawały lekkości jej smukłej sylwetce. Wokół niej unosił się zapach perfum Chanel.

– Czekałam na pana, panie Fawcett.

– Ja natomiast nie spodziewałem się zastać pani tutaj, pani Carr – odrzekł Mark, po czym ucałował podaną mu dłoń.

Przyglądał się jej zafascynowany, zastanawiając się jednocześnie kim jest ta kobieta, którą miał przed sobą. Zakonnicą w sukni od znanego krawca? Adwokatem Carr? Kobietą honoru klanu Latella?

– Niech pana to nie dziwi, panie Fawcett – upomniała go. – Pan jest twórcą, utalentowanym dziennikarzem. Powinien pan wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.

– Przykro mi, że panią zawiodłem. Przyjechałem tu tylko po to, aby spotkać się z José Vicente Dominicim. Nie byłem przygotowany na to efektowne powitanie.

Był zmęczony, zniechęcony, rozczarowany. Kiedy wydawało mu się, że już poznał działanie poszczególnych mechanizmów, jedno wydarzenie wywracało wszystko do góry nogami.

Nancy wzięła go poufale pod rękę i dziennikarz poczuł, tym razem bez cienia wątpliwości, ulotny, nieodparty urok jej perfum. Zauważył, choć nie mógłby przysiąc, umiejętny makijaż, który leciutko podkreślał jej dojrzałą urodę.

– Chodźmy na werandę. To najspokojniejsze miejsce w tym starym domu. Nikt nam nie będzie przeszkadzał – powiedziała Nancy prowadząc go do pomieszczenia osłoniętego wielkimi taflami szkła. Mogli z niego podziwiać piękny ogród.

Były tu bambusowe kanapki i bujane fotele. Szklarniowe rośliny zostały rozstawione w celowym nieładzie. Słońce zaglądało przez szyby dając przyjemne ciepło.

– Proszę się rozgościć – zaprosiła go Nancy wskazując mu fotel.

Mark zajął miejsce i zaczął się łagodnie kołysać.

– Czy mogę zadać pierwsze pytanie, jakie mi przychodzi do głowy? – zapytał dziennikarz.

– Ma pan wolną rękę, jak zwykle – odpowiedziała siadając z elegancją na kanapce.

– Dlaczego nosi pani tę suknię?

– Jest pan zmęczony – uniknęła odpowiedzi. – Powinien pan odpocząć.

Na twarzy Marka widać było ślady nieprzespanej nocy. Był zarośnięty, miał podkrążone oczy.

– Zanim udzielę sobie zasłużonego odpoczynku, czy zechciałaby pani powiedzieć mi co tu się dzieje? – spoglądał zdezorientowany wokół siebie.

– Czy to właśnie ja muszę to panu powiedzieć, panie Fawcett? – Nancy traktowała go niczym roztrzepanego uczniaka, który nie jest w stanie patrzeć dalej niż czubek własnego nosa.

– Stworzyli pustkę wokół mnie – wyznał. – Z Nowego Jorku zawiadamiają mnie, że wywiad ich już nie interesuje. I nakazują mi powrót każąc zapomnieć o artykule. Gianni Ricci daje nogę z całą rodziną i zostawia mi wiadomość. Radzi mi, żebym zrezygnował ze sprawy. W hotelu zastaję ten bilet lotniczy – powiedział wyciągając go i kładąc na stoliku – który jest kolejnym zaproszeniem do opuszczenia wyspy.

Nancy wzięła bilet i obejrzała go.

– Pan nie skorzystał z tego zaproszenia. Samolot do Nowego Jorku odleciał bez pana.

– Przez mój pokój przeszła banda niszczycieli – kontynuował nie słuchając jej. – Czego nie zniszczyli, zabrali ze sobą. Również taśmy nagrane w klasztorze.

– A pan jest zbulwersowany tą serią wydarzeń.

– Nic już nie rozumiem – spokój Nancy irytował go.

– A może nie chce pan zrozumieć.

Dziennikarska ciekawość i ludzki strach były jednakowo silne, czuł się przez to nieswojo, nie będąc w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji. Nancy obserwowała go niewzruszona i uśmiechnięta niczym doskonała pani domu, ale nie wyglądała na skłonną do pomocy, do wyjaśnienia jego wątpliwości.

– Wszystko zostało wymazane – podkreślił dziennikarz. – Jakbyśmy nigdy ze sobą nie rozmawiali. Rozumie pani? Ależ oczywiście – podjął po krótkiej przerwie – pani to doskonale rozumie. To ja nie potrafię odnaleźć się w tym labiryncie. Czy pani wie, o czym marzę? Chciałbym zasnąć, a po przebudzeniu stwierdzić, że był to tylko zły sen.

– Powinien pan odpocząć.

Fawcett nie słyszał jej i kontynuował.

– Ponieważ widzi pani, pani Carr – mówił dalej – prześladuje mnie, niczym złowroga przepowiednia, wspomnienie śmierci Nathalie Goodman. A w nocy przypomniało mi się stwierdzenie jednego z ojców chrzestnych Cosa Nostra: „Kto wsadza nos w sprawy mafii, nie żyje wystarczająco długo, by móc poznać do końca jej tajemnice.”

Nancy przyjęła uprzejmą, nieco ironiczną pozę kobiety światowej.

– Kto wysłuchał śpiewu syren, nie powróci cały i zdrów do Itaki – powiedziała.

– Więc potwierdza pani?

– To tylko szkolne wspomnienie. Nic więcej.

– Jestem więc aż tak daleki od prawdy? Czy ścigam upiory, czy też potykam się o rzeczywistość, która mnie zniszczy? Jaka jest moja sytuacja, pani Carr?

– Niech mnie pan nie nazywa panią Carr – odrzekła zdecydowanie. – Rozwiodłam się z profesorem Taylorem Carr cztery lata temu. Potem złożyłam śluby. A teraz jestem siostrą pod każdym względem. Nawet w tym stroju. Wie pan, możemy je nosić, kiedy okoliczności tego wymagają.

– A więc, siostro Anno, czy mogę wiedzieć, co się dzieje? Może Nearco Latella przeszedł do ataku? – wydawało mu się to prawdopodobne. – Syn Franka, usunięty z organizacji, zesłany na Sycylię, mógłby próbować odzyskać utraconą pozycję? – nie był o tym zbytnio przekonany.

– Nearco jest nieszkodliwym, znudzonym starszym panem. – zaprzeczyła Nancy. – Od śmierci żony przestał nawet nastawać na cnotę pokojówek. Junior po śmierci starego Franka nieraz namawiał go do powrotu do Ameryki. On jednak urządził się w Agrigento i nie chce się stamtąd ruszyć.

52
{"b":"95078","o":1}