Mark Fawcett, goniący za sensacjami, dziennikarz z „New York Times”, zawahał się między gwizdkiem czajnika a dzwonkiem telefonu. Na krótko zwyciężyła ciekawość dla połączenia z zagranicą, musiał jednak przerwać gwizd pary, jeśli w sposób rozsądny chciał porozumieć się ze swym rozmówcą po drugiej stronie. Uniknął katastrofy, łapiąc równowagę na pozostawionej poprzedniego wieczoru szmacie, udało mu się zgasić gaz i dopadł do telefonu, zapominając o twarzy pokrytej pianą tak białą i puszystą jak śnieg wirujący za oknem. Nie wiadomo, dlaczego nawet tak proste zajęcia jak golenie się, przygotowanie kawy, odebranie telefonu stały się cholernie skomplikowane od czasu, gdy opuściła go Carolyn.
– Jestem! – wrzasnął do słuchawki i zaraz zaczął przeklinać, gdyż piana zakleiła słuchawkę uniemożliwiając mu słyszalność. Kiedy połączenie powróciło, usłyszał metaliczny głos, odbity przez satelitę, który kończył krótką przemowę wykrzyknikiem – „Dynamit!”
– Kimkolwiek jesteś, przedstaw się i zacznij od początku – krzyknął.
– Co ci się stało? – zapytał się zdziwiony rozmówca.
– To długa historia – odparł Mark, rozpoznając wreszcie głos Gianniego Ricci, głównego redaktora „Giornale di Sicilia”, który dzwonił z Palermo. Byli w tym samym wieku – czterdzieści cztery lata – i kiedy Ricci przebywał w Nowym Jorku, mieszkali razem na Bleecker Street i marzyli o sławie.
– Jeśli obudziłem cię, to przepraszam – powiedział – ale mam dla ciebie wiadomość, która jest dynamitem.
– To znaczy, że dobrze zrozumiałem ostatnie słowo.
– Potwierdzone, Mark. To bez pudła ona. Czyż to nie bomba?
Mark Fawcett przez chwilę miał wrażenie, że serce przestało mu bić, później krew zaczęła krążyć jeszcze szybciej.
Zawsze mu się to przydarzało, gdy uważał, że trafił na sensacyjny scoop.
– Ucałowałbym cię, Gianni. Prosto w usta – przesadzał pozwalając sobie na oczyszczający śmiech.
– Kocham cię, ale nie aż do tego stopnia – zażartował włoski kolega.
– Więc opowiedz mi dokładnie całą historię od A do Z – błagał go zamieniając się w słuch.
Ogarnęło go niepohamowane podniecenie, prawie dziecinne, podczas gdy słowa odległego przyjaciela budziły w nim obrazy precyzyjne i niezwykle sugestywne. Mark widział ściany klasztoru, sklepienia z freskami i pulchne barokowe statuetki świętych i męczenników, łuki klasztoru w zieleni, podtrzymywane przez spiralne kolumienki w stylu mauretańskim, cembrowinę studni rzeźbioną w kamieniu, czyste, słoneczne niebo. A potem ją, w czarnym zakonnym stroju, który zamiast gasić, podkreślał jej urodę, piękne włosy zebrane pod śnieżnobiałym czepkiem, twarz uwięzioną przez nakrochmalony pasek.
– Przyjeżdżasz? – zapytał Gianni.
– Możesz na mnie liczyć. Zawiadomię cię, którym lotem przylecę do Palermo. Nie muszę cię prosić o zachowanie tajemnicy.
– Po takim starym mafioso jak ja możesz spodziewać się tylko całkowitego milczenia, omertà – zażartował Gianni i odłożył słuchawkę.
Mark dojechał do gazety metrem. Jadąc samochodem ryzykował ugrzęźnięcie w korku. Śnieg, który wciąż padał, utrudniał i tak skomplikowaną jazdę charakterystyczną dla początku weekendu.
Czuł się jak ogar, który złapał trop zwierzyny. Tego ranka, po raz pierwszy, od kiedy Carolyn opuściła go, nie pomyślał o niej. Ani o dzieciach.
Wtargnął z impetem do biura Burta Ritmana, szefa.
– Nigdy nie zgadniesz – zaatakował.
– Bardzo prawdopodobne, jeśli nie zadasz mi konkretnego pytania – zareplikował.
Burt, przedsiębiorczy, żywy i błyskotliwy sześćdziesięciolatek, z młodzieńczą swobodą prezentował swój wygląd zapaśnika. Czterdzieści lat swego życia strawił w czynnym dziennikarstwie. Zaczynał jako korektor próbnych odbitek, gdy w redakcjach wdychało się ołów, a teraz sięgał szczytów w zawodzie. Znał każdy sekret gazety.
– Nie ma sensu, żebyś się wysilał. Nigdy byś nie zgadł – powtórzył Mark z dziecinną emfazą.
– Reagan i Gorbaczow uciekli razem do Szwajcarii i poprosili o azyl polityczny – odpowiedział główny redaktor żartem, za którym kryło się rosnące niezadowolenie. Z tymi wszystkimi problemami, które musiał dziś rozwiązać, brakowało mu tylko zgadywanek. Mark był dobrym dziennikarzem, zawsze zaangażowanym na co najmniej trzech lub czterech frontach. Bałaganiarz o umyśle jasnym i racjonalnym, który doskonale radził sobie w swych zawiłych labiryntach. Burt szanował go i cenił, ale to nie był odpowiedni dzień na zagadki.
– Znalazłem ją – sprecyzował, odkrywając element pozwalający na identyfikację tajemniczej osoby.
– Więc kobieta – powiedział wolno Burt ulegając ciekawości. – Kobieta, której szukamy, ktoś ważny – dodał przyśpieszając.
– Ona? – wykrzyknął po chwili refleksji.
– Ona – potwierdził Mark.
– Gdzie jest? – zapytał podekscytowany.
– W Villarosa – odpowiedział Mark wyciągnąwszy z kieszeni marynarki mapę Sycylii i po rozłożeniu jej na biurku szefa wskazywał teraz na niej czarny punkcik. Byli podnieceni jak chłopcy przed swoim pierwszym sprawdzianem.
Mieli dziennikarstwo we krwi, a potrafili jeszcze emocjonować się informacją.
– Co to za cholerne miejsce? – zapytał Burt, odczytując z pomocą szkła powiększającego nazwę miejscowości, wpisaną bardzo drobnym drukiem.
– Mikroskopijna wioska. Wewnątrz wyspy. Między górami – próbował wyjaśnić Mark.
– A co ona tam robi?
– Jest siostrą zakonną.
– Nie mów! – wykrzyknął Burt, przeczesując ręką swe rzadkie włosy. Potrząsnął głową przygryzając dolną wargę.
– Każe nazywać się siostrą Anną.
– Mark, jesteś pewien? – zapytał z lekkim niepokojem.
– Źródło jest pewne. A poza tym to tylko potwierdzenie.
Przypomniał sobie lipcowy ranek sprzed sześciu miesięcy. Jechał z Katanii do Palermo przez Ennę.
Była Carolyn. I były dzieci. Ostatnie wspólne wakacje, próba zlepienia małżeństwa, nieodwołalnie rozbitego. Na wysokości Calascibetta natknęli się na zepsuty samochód. Stary fiat z zakonnicą przy kierownicy i dwoma zdezorientowanymi siostrzyczkami pochylonymi nad otwartą maską.
Przyglądały się uważnie temu nieznanemu im światu, modląc się gorąco do Pana o pomoc. Mark wysiadł z samochodu, aby pomóc zakonnicom, ale po szybkim rzucie oka zorientował się, że nie wystarczą dobre chęci i jego skromne umiejętności, aby uruchomić auto.
– Potrzebna jest pomoc drogowa. Lub hol – poradził Mark, przywołując na pomoc wszystkie znane mu włoskie słowa. – Jeśli chcecie, mogę jedną z was zabrać swoim wozem. To wszystko – zaproponował pomagając sobie rękami z braku odpowiednich słów.
– Nie, dziękuję – wtrąciła się grzecznie, ale stanowczo siostra siedząca za kierownicą.
– Musimy być razem. Może pan nam pomóc w inny sposób. – Telefonując. Jesteśmy sześć kilometrów od najbliższej miejscowości. Proszę zadzwonić pod ten numer i poinformować o naszej sytuacji – poprosiła podając kartkę z zapisanym zielonym atramentem numerem telefonu.
Zdumiała go połyskująca zieleń atramentu i złota szarość jej oczu. W bezlitosnym słońcu przyglądał się speszony jednemu i drugiemu. Siostra mówiła po włosku, ale z dziwnym akcentem, może amerykańskim, który coś lub kogoś mu przypominał.
Szukał odpowiedzi na kłębiące się pytania, zastanawiał się nad tą twarzą ukrytą w cieniu auta, twarzą bladą, prawie przeźroczystą, już nie młodą, ale jeszcze nie starą, o ascetycznej urodzie rozświetlonej wspaniałymi, szarymi oczami.
– Bardzo pana proszę – ponagliła go. – Czekanie w tym słońcu nie należy do przyjemności. – Jej głos był miły, ale stanowczy. Słodki i wzbudzający posłuch.
– Proszę na mnie liczyć, siostro – zapewnił.
Carolyn, dzieci i on wsiedli do auta i dwadzieścia minut później mógł zatelefonować do klasztoru Santa Caterina i przekazać prośbę o pomoc.
Mark przez wiele dni próbował przypomnieć sobie, z czym lub z kim kojarzył mu się ten słodki, a zarazem świadczący o przeżyciach, wyraz twarzy spotkanej przypadkowo siostry.
Wreszcie próbował przekonać sam siebie, że dręczy się niepotrzebnie, że było to tylko wrażenie wywołane słońcem i upałem. Coś z halucynacji, z mirażu.
Wakacje trwały jeszcze dziesięć dni i zakończyły się w towarzystwie Gianniego Ricci i jego żony. Powrócił do Nowego Jorku. We wrześniu Carolyn odkryła obiekt jego ostatniej zdrady małżeńskiej, wdzięczną blondynkę bez zahamowań, i zostawiła go. W październiku wróciła po resztę swoich rzeczy. W listopadzie on też się przeprowadził i porządkując rzeczy odnalazł w kieszeni dżinsów zniszczoną kartkę z numerem telefonu zapisanym połyskliwym, zielonym atramentem. Zgniótł ją i wyrzucił do kosza. Potem zajął się szufladą ze starymi notatkami dotyczącymi różnych odległych spraw: historie łapówek, intryg politycznych, ludzi z marginesu, powiązań mafii z władzą.
Kosz był prawie pełen, a szuflada w połowie pusta, kiedy natknął się na bilecik z zapisanym numerem telefonu. Natychmiast, powiązał dwa fakty – ten sam zielony atrament. Gorączkowo grzebał wśród papierów, aby odszukać wyrzuconą niedawno kartkę. Porównał uważnie kartkę i bilecik. Była to wizytówka o eleganckich, wypukłych literach Nancy Carr. To Nancy mu ją dała wiele lat temu. Jak mógł o tym zapomnieć!
Przypomniało mu się wszystko. Zeszłe lato, Sycylia. Tą siostrą była Nancy Carr, kobieta wpływowa, bohaterka wielu plotek, która pięć lat wcześniej zniknęła nagle i w tajemniczy sposób z amerykańskiej sceny politycznej.
Wtedy zwrócił się do przyjaciela, Gianniego Ricci, z prośbą o potwierdzenie i teraz uzyskał je.
Burt pojrzał mu prosto w oczy.
– Jesteś naprawdę pewny? – powtórzył.
– Przysięgam na moje życie. Karierę. Moje jaja. Moją matkę. Siostra Anna to Nancy Carr. Lub, jeśli wolisz, Nancy Pertinace, pięćdziesiąt lat, deputowana z ramienia partii demokratycznej z Queens do Kongresu – był podniecony i szczęśliwy. – To kobieta, która miała zostać syndykiem tego miasta.
– Jeśli jesteś tego tak pewny, to co tu robisz? – zagrzmiał Burt. – Dlaczego nie jesteś w drodze na tę przeklętą wyspę mafiosi? I pamiętaj – ponaglił go – chcę mieć naprawdę sensacyjny serwis. Chcę wszystko o niej wiedzieć. Jak mogła zniknąć z dnia na dzień nie zostawiając żadnych śladów. I przede wszystkim – jak i dlaczego ona, kobieta bogata, fascynująca, piękna, wpływowa, przeniosła się z Manhattanu do klasztoru Santa Caterina. Być może doznała olśnienia w drodze do Palermo, ale prawdopodobnie kryje się za tym jakaś tajemnica, którą warto zbadać.