Samolot z Nowego Jorku podszedł bez wstrząsów do lądowania i łagodnie usiadł na pasie rzymskiego lotniska. Zgodnie ze wskazówkami pracowników lotniska dotarł do miejsca parkowania. Odskoczyły pasy bezpieczeństwa i podniósł się szmer podobny do tego, który towarzyszy zakończeniu mszy, gdy wierni wstają z miejsc i wychodzą z pociechą w sercu.
Pasażerowie przygotowywali się do wysiadania. Stewardessa, ładna blondynka o figurze modelki i olśniewającym uśmiechu, żegnała każdego podróżnego, który opuszczał samolot, życząc mu miłego pobytu w Wiecznym Mieście. Kiedy przeszedł koło niej Sean McLeary, dziewczyna zmarszczyła arogancko nosek, zmrużyła fiołkowe oczy i do uśmiechu dołączyła niedwuznaczny podziw. Jej głos miał słodycz fletu, gdy dorzuciła:
– Życzę miłej podróży. Jestem pewna, że Sycylia się Panu spodoba.
Przeglądała karty pokładowe pasażerów i zauważyła, że Amerykanin leci do Palermo. Zdawała sobie sprawę, że dla niej jest nieosiągalny, więc gdy schodził po schodkach samolotu, odprowadziła go tylko wzrokiem pełnym pożądania. Podczas swych licznych międzykontynentalnych podróży poznała wielu atrakcyjnych mężczyzn, ale ten miał jeszcze coś. Miał urok, klasę i czarujący, nowojorski akcent. Pragnęła, aby raz, choć raz, złapać w swe sieci takiego typa. Natychmiast zauważyła spokojne spojrzenie jego intensywnie niebieskich oczu, zamyślony i nieprzenikniony wyraz twarzy, wyzywającą urodą, zniewalający uśmiech. Westchnęła patrząc za nim i zapominając przez chwilę o żegnaniu wysiadających pasażerów.
Lot Rzym-Palermo był krótki. Sean dojrzał przez okienko zarys Punta Raisi widniejący na tle iskrzącego się, niebieskiego morza, potem sylwetką nieprzystępnej Monte Pellegrino i wreszcie lotnisko.
Don Antonino Persico czekał na niego przy wyjściu. Był tłusty, jowialny, uśmiechnięty i na pozór szczęśliwy jak niegdysiejsi bogacze. Miał gruby głos i miły uśmiech, który z nieprawdopodobną szybkością zamieniał się w dudniące wybuchy śmiechu. Było jasne, że nie pozbawiał się przyjemności stołu. Miał serdeczny, rozbrajający wyraz twarzy. Tylko oczy – czarne, błyszczące – przeczyły temu uspokajającemu wizerunkowi i ukazywały mężczyznę przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Kiedy mówił, wyraźnie wymawiał słowa, tak żeby nie było niejasności i dzięki temu nigdy nie potrzebował się powtarzać. Nikt nigdy nie słyszał, aby podniósł głos czy natarczywie czegoś żądał, a jednak każde jego żądanie było spełniane.
Don Antonino Persico był również właścicielem domu, w którym od czterech lat mieszkała rodzina Pertinace.
Sean rozpoznał go wśród innych oczekujących na pasażerów samolotu, który właśnie wylądował. John Galante pokazał mu jego zdjęcie i Sean dobrze je sobie wyrył w pamięci.
– Don Antonino – stwierdził na pewniaka.
– A ty jesteś Irlandczyk – odrzekł Sycylijczyk ściskając mu dłoń i popisując się znajomością paru słów angielskiego, których nauczył się w Ameryce.
Don Antonino Persico przebywał w Nowym Jorku od 1930 do 1933 roku i działał w rodzinie Ventre. Zaczął od „prostego żołnierza”, potem został „kapitanem drużyny” mając w perspektywie stanowisko „szefa regionu”, wszystko w ramach sztywnego schematu organizacji.
Był to okres wojny castellammareńskiej między Salvatore Maranzano i Giuseppe Masserią, najkrwawszego konfliktu między włoskimi bandami, który kosztował pięćset istnień ludzkich. Aby uniknąć procesu Antonino Persico wrócił do ojczyzny. Wsiadł na transatlantyk z jedną walizką zawierającą sto tysięcy dolarów w banknotach po sto i stworzył solidne imperium w Castellammare del Golfo. Wiernie współpracował z nowojorską rodziną, także wtedy, gdy na czele organizacji stanął zięć ojca chrzestnego, Frank Latella.
Teraz Latella przysyłał mu tego Irlandczyka, przedstawiciela nowej generacji przyzwyczajonej do szybkiej kariery, osiągania wszystkiego i natychmiast.
Antonino Persico wiedział, że kilka lat wcześniej jego rodak Tony Croce, który zniknął bez śladu, został zastąpiony przez świetnego faceta, który walczył w Korei. Dzięki Latelli Sean stał się wspólnikiem sieci punktów sprzedaży artykułów spożywczych pod nazwą „O sole mio”. Antonino Persico dostarczał oliwki, oliwę i wino do tych sklepów. Mężczyźni wyszli w światło zachodzącego słońca. Sean podziwiał ten prawie afrykański krajobraz, tak różny i tak odległy od jego kraju rodzinnego, że mógł mieć tylko nadzieję na szybkie załatwienie sprawy. Był wrzesień i Sean z nostalgią wspomniał wspaniały o tej porze Nowy Jork. Pierwsze zetknięcie z Sycylią nie potwierdziło entuzjastycznych deklaracji stewardessy. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo nieswojo, nie na miejscu, bezbronny wobec problemu, który miał rozwiązać. Język znał źle. Miał wyryte w pamięci mechanizmy organizacji, ale czuł się obco w tym środowisku. A wysłano go, aby odkrył kulisy oszustwa, które mogło zdyskredytować legalną działalność klanu Latella. Należało wyjaśnić zagadkę, rozwikłać zagmatwany problem i dopóki tego nie uczyni, nie będzie mógł wyjechać.
Don Antonino skierował się do czarnego, lśniącego jakby dopiero co wyjechał z fabryki, fiata 1400.
Usiadł za kierownicą, a Sean zajął miejsce obok.
– Czekamy na kogoś? – zapytał Sean, widząc, że Sycylijczyk nie rusza.
– Czekam tylko, aż mi powiesz, dokąd chcesz jechać – odpowiedział don Antonino ze spokojnym uśmiechem.
– To wy mi to musi powiedzieć – odrzekł ostrożnie Sean. – Jestem waszym gościem – dodał przypominając sobie słowa Johna Galante: „Jeśli odeśle cię do hotelu to oznacza, że chce cię trzymać na dystans.”
– Mów mi ty, Irlandczyku – powiedział Persico.
– Jestem twoim gościem – powtórzył młody człowiek poufale, akceptując propozycję rozmówcy.
– Więc musisz wiedzieć, że gość w dom, Bóg w dom – dowodził z wrodzonym sprytem. – Twoje życzenia są dla mnie rozkazem. Zarezerwowałem ci apartament w Hotelu delia Palma w Palermo i kazałem przygotować apartament gościnny w moim domu w Castellammare. Wybieraj – powiedział i obdarzył go jednym ze swoich zagadkowych uśmiechów.
Zaczynał odczuwać sympatię do tego sprytnego, mądrego i inteligentnego mężczyzny. Podobał mu się i szanował go, mimo że zdawał sobie sprawę, że jest trudnym klientem. Sycylijczyk traktował go z poufałą serdecznością i jednocześnie trzymał na dystans. Twarde spojrzenie czarnych, przenikliwych oczu było zaporą nie do przebycia. Sean musiał rozpocząć swoje dochodzenie od niego, a don Antonino Persico wiedział, że Irlandczyk nie przybył z Nowego Jorku, aby podziwiać wspaniały zachód słońca w purpurze i złocie.
Była to partia pokera, rozgrywana przez wysokiej rangi zawodowców. Dopiero po odkryciu kart można by było stwierdzić, kto miał wygrywającą kombinację kart.
– Jedziemy do Palermo – powiedział Sean zgodnie z własnym planem. – O ile nie jest ci przykro – dodał.
– A dlaczego miałoby mi być przykro? – odrzekł Sycylijczyk jeszcze bardziej enigmatyczny niż zazwyczaj. – To ja ci to zaproponowałem.
Dyskretne pukanie do drzwi zaalarmowało Seana, który instynktownie odszukał rewolwer. Potem uśmiechnął się na widok dwóch nieskazitelnie czystych kelnerów, którzy weszli popychając dwa błyszczące szkłem i chromem wózki. Na jednym królowała patera z owocami, które nie przyniosłyby wstydu renesansowej uczcie, na drugim stała butelka szampana i lśniące naczynia. Z zawodową dyskrecją sprawni kelnerzy ustawili wszystko na właściwym miejscu.
Stolik przy oknie został nakryty wykrochmalonym obrusem, na nim ustawiono talerze z cienkiej porcelany, srebrne sztućce, kryształową karafkę z kieliszkami, wiaderko z szampanem, paterę z owocami pokrytymi kropelkami wody niczym rosą i bukiet kwiatów w wazonie z cienkiego szkła z Murano.
Wszystko z wrodzoną klasą, profesjonalizmem, które sprawiały, że podobne sceny z filmów hollywodzkich, które znał Sean, wydawały się fałszywe i przesadzone. Dał dziesięciodolarowy napiwek kelnerom, którzy podziękowali z grzecznym uśmiechem, życząc mu miłego pobytu. Sean ledwo spróbował białych, słodkich winogron, zostawiając szampana na lepszą okazję. Wziął gorący prysznic i ubrał się starannie. Sprawdził działanie rewolweru, włożył go do kabury pod pachą. Usiadł na kanapie i zaczął przyglądać się wręczonemu mu przez Johna Galante planowi Palermo z zaznaczonymi nocnymi lokalami, adresami przyjaciół, burdelami, domami schadzek, godnymi polecenia restauracjami. Przez otwarte okno słychać było dobiegające z daleka dźwięki pianina. Pianista grał „Gwiezdny pył” z takim zaangażowaniem, że Sean silniej poczuł tęsknotę za Nowym Jorkiem.
Dzwonek telefonu przerwał mu potok myśli.
– Słucham – powiedział Irlandczyk.
– Czy może być w Porta d’Orol – zaproponował rozmówca z drugiej strony sznura.
– Okay. O której?
– O jedenastej trzydzieści. Stolik numer jedenaście. Rezerwacja na nazwisko Morrison.
Głos był niepewny, słaby, z silnym sycylijskim akcentem.
– Będę.
Sean, który przestudiował bardzo uważnie drogę na planie, doskonale orientował się w labiryncie uliczek wokół Quattro Cantoni. Nieliczni przechodnie i przygnębiające wrażenie, jakie na nim wywarli, kontrastowały z bogactwem architektury starego miasta, którą gdzieniegdzie szpeciły brzydkie przeróbki lub prostackie unowocześnienia.
Jego zwierzęcy instynkt ostrzegł go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Czuł, że jest śledzony, szpiegowany, że ktoś depcze mu po piętach w tym nieznanym mieście, do którego przybył, aby wyjaśnić zagadkę.
Szedł tuż przy ścianie domów, czasami odwracał się, aby znaleźć potwierdzenie swoich podejrzeń, ale napotykał tylko głuchą ciszę i pustkę, która go dezorientowała.
– Nawet w Korei nie czułem się tak wystawiony na niebezpieczeństwo – pomyślał.
Przeszedł długi odcinek ulicy Maqueda. Również ruch samochodowy był tu nieznaczny. Kiedy zbliżył się do barokowego kościoła z fasadą z szarego marmuru o szczególnie sugestywnych, teatralnych rozwiązaniach, Sean odwracając się po raz kolejny sądził, że dostrzegł cień idącego za nim człowieka, ale było to tylko wrażenie. Kontynuował swój spacer. Był już niedaleko Porta d’Oro, kiedy jakiś samochód jadący w jego kierunku gwałtownie przyspieszył, oślepiając go światłami. Sean rzucił się na ziemię i w tym momencie rozległ się strzał z broni palnej. Samochód najechał na mężczyznę, który strzelał, rzucając go na mur, od którego odbił się, upadł na chodnik i znieruchomiał. Ciągle ściskał w ręku rewolwer.