Don Antonino wysiadł z samochodu i wyszedł naprzeciw Seanowi, który tymczasem podniósł się z ziemi.
– Zawdzięczam ci życie – powiedział Irlandczyk.
– Trochę melodramatyczna wersja wydarzeń – uśmiechnął się Sycylijczyk. – Ale jeśli tak uważasz…
– Mam nadzieję, że będę mógł ci się zrewanżować.
– Nie zabraknie okazji.
Teraz Sean wiedział, że mógł ufać don Antonino, który śledził go, by go chronić.
– Kto to? – zapytał Irlandczyk wskazując na ciało młodego człowieka ze zmiażdżoną twarzą i zgruchotaną czaszką.
Don Antonino dotknął zwłok czubkiem błyszczącego buta i odpowiedział:
– Pionek. Mniej niż zero. Wykonawca, który nawet nie wiedział, dla kogo pracował. W tych stronach życie ma wartość jednej kuli. Chodźmy.
Mężczyźni wsiedli do samochodu i szybko odjechali.
– A on? – zapytał Sean robiąc aluzję do trupa płatnego mordercy.
– Wypadek przy pracy – zawyrokował Persico. – Jutro znajdzie swoje miejsce w zakurzonych aktach archiwum. Dokąd chcesz jechać? – zapytał.
– Na ulicę Lampedusa. W dzielnicy Monte di Santa Rosalia – odpowiedział Sean. Jazda do Porta d’Oro nie miała sensu, nikt tam na niego nie czekał.
Sycylijczyk był posłuszny wskazówkom, jakby były rozkazami. Nie żądając dodatkowych informacji dojechał do końca ulicy Valverde i skręcił w ulicę Lampedusa.
– Numer dwadzieścia cztery – powiedział Sean.
We wskazanym miejscu don Antonio Persico zatrzymał samochód:
– A teraz? – zapytał bez ironii.
– Muszę sprawdzić, czy jest osoba, której szukam.
– We dwóch bezpieczniej – poradził Sycylijczyk.
Pchnęli bramę starego domu, weszli do sieni, a potem wspięli się na drugie piętro. Również drzwi mieszkania były otwarte i ustąpiły pod lekkim naciskiem. Sean wyciągnął rewolwer i zapalił światło. W małym holu na zniszczonej kanapie w stylu liberty siedział chudy mężczyzna, miał wytrzeszczone oczy i kamień w ustach. Trup był jeszcze ciepły.
– Rozmawiałem z nim niecałe pół godziny temu – powiedział Sean. Było jasne, że podsłuchano rozmowę telefoniczną i zabito go, aby nie mógł mówić.
– Salvatore Miccichč – rozpoznał go Persico.
– Kontakt Johna Galante – poinformował Sean w zaufaniu. – Człowiek, który miał mi pomóc rozwiązać problem, jaki przywiódł mnie tutaj, na Sycylię. I z którym ty także musisz się teraz zapoznać. Jedziemy do ciebie – rozkazał Irlandczyk.
Sean zatrzymał się przy końcu ulicy, przed surową fasadą kamienicy, w której mieszkali Pertinace. Ujął kołatkę z brązu i mocno uderzył nią dwa razy w drzwi. Głuche uderzenia odbiły się echem pod łukowym sklepieniem sieni. Upłynęło parę sekund, potem ktoś uruchomił mechanizm, zasuwa odskoczyła z metalicznym dźwiękiem i drzwi się uchyliły.
Mężczyzna pchnął je i wszedł.
– Kim jesteście? – zapytała stara, drobna kobieta stojąca na szczycie kamiennych schodów.
– Jestem przyjacielem – odpowiedział.
– Niech Bóg nas broni! – wykrzyknęła staruszka zaniepokojona akcentem Seana. – Znów Amerykanie!
I obróciła się do wnętrza mieszkania wzywając na pomoc wnuczkę.
Sean zręcznie pokonał pierwsze stopnie schodów i kiedy był na podeście, za plecami babci pojawiła się Nancy.
Była dziewczyną o niespotykanej urodzie, wysoka prawie jak on, smukła, zwinna, delikatna jak kwiat, giętka i silna niczym młoda wierzba. W doskonałym owalu twarzy błyszczały olbrzymie, szare, zamyślone oczy, zbyt dojrzałe na tak młodą i piękną dziewczynę. Niebieska wstążka podtrzymywała czarne, gęste włosy. Miała na sobie sukienkę tego samego koloru, z lekkiej bawełny, pachnącą lawendą. Stała nieruchomo na progu, za plecami staruszki i patrzyła na niego intensywnie, z ciekawością.
– Przysyła mnie José Vicente – wyjaśnił Sean, próbując przerwać ciszę, w której czuł się zawieszony. – Jestem Sean McLeary – dodał uśmiechając się lekko i wyciągając prawą rękę do dziewczyny, która mu się przyglądała, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Sean zadrżał. Wiedział, że Nancy jest tą samą dziewczynką w białej sukience do pierwszej komunii, którą widział na rogu Fifth Avenue przez okno taksówki, gdy szybko odjeżdżał po oddaniu strzałów do jej ojca. Vicente powiedział mu o wszystkim. To wspomnienie, które – jak sądził – zagrzebał głęboko w zakamarkach pamięci, pojawiło się jak duch i wróciło do niego w niezmąconym spojrzeniu małej. Przez chwilę Sean bał się, że zostanie rozpoznany, ale uśmiech Nancy uspokoił go.
– Jestem Nancy Pertinace – powiedziała ściskając mu dłoń.
Jej głos był spokojny, dobrze modulowany, o przekonującym i łagodnym tonie.
– Jak się pan czuje? – dodała obojętną formułkę.
Sean westchnął z ulgą i uspokoił się. Upłynęło sporo czasu od tamtego tragicznego dnia, zmienił się, nie tak jak Nancy, ale jego rysy wysubtelniały. A poza tym cóż mogła zapamiętać ta wspaniała dziewczyna z twarzy ujrzanej przelotnie w oknie jadącego samochodu, gdy była dzieckiem?
– To amerykański przyjaciel – powiedziała Nancy zwracając się do babki i zwiększając swoim stwierdzeniem wzburzenie staruszki.
– Tego się obawiałam – odrzekła Anna Pertinace przesuwając dłonią po czole i białych włosach.
– Proszę wejść – zaprosiła. – José Vicente nie zawiadomił nas o pana przyjeździe – dodała dziewczyna.
– To była nagła decyzja – skłamał mężczyzna idąc za nią do pokoju, który był zarówno salonem jak i jadalnią.
Addolorata siedziała w miękkim fotelu przy oknie, przez które wpadały ostatnie promienie słońca, i robiła szydełkiem koronkę. Sal był zasłonięty szkolnymi książkami zajmującymi większą część stołu.
Babka wymamrotała niezrozumiałe przeprosiny i odeszła do kuchni. Ta niespodziewana wizyta nie wróżyła nic dobrego. Matka przywitała gościa z grzeczną obojętnością, podnosząc zaledwie niewypowiedzianie smutne oczy znad koronki, której plątanina nitek przypominała chaos jej myśli.
Sean położył na stole paczkę, którą niósł pod pachą.
– Dla nas? – zapytał Sal zrywając się ze swojego miejsca i podając mu rękę na przywitanie.
– Dla was. Płyty – powiedział Sean odpowiadając na nieme pytanie w oczach chłopca. – Od José. Ostatnie nowości muzyki rozrywkowej – sprecyzował.
Mężczyzna czuł się bezbronny wobec bolesnej apatii matki, od której nie mógł oderwać wzroku.
– Mama jest zmęczona – usprawiedliwiła ją Nancy, zapraszając gościa do zajęcia miejsca przy stole między nią a Salem, który za jej zgodą rozrywał niecierpliwymi palcami opakowanie.
– Jak wygląda teraz Nowy Jork? – zapytała z takim uczuciem, jakby w jego oczach widziała wieżowce Manhattanu.
– Nowy Jork jest zawsze piękny – odpowiedział Sean. – We wrześniu jest cudowny – dodał tak, jakby mówił o kochance.
– Liście na drzewach w Central Park zaczynają przybierać barwy jesieni – wspomniała Nancy tęsknie, przypominając sobie zmiany zachodzące o tej porze roku, którą najbardziej lubiła.
– A kiedy opadają, tworzą na trawniku skrzący czerwienią dywan – odrzekł czerwieniąc się z powodu tego niezwykłego obrazu, który nieoczekiwanie mu się nasunął.
Sal podniósł oczy znad kolorowej okładki płyty, patrząc na tych dwoje i zastanawiając się, gdzie też się mogli wcześniej spotkać. Rozmawiali tak, jakby się znali od dawna, jakby podejmowali przerwaną przed chwilą rozmowę. Spojrzenia, które wymieniali, były jak wyczerpujące pieszczoty muskające wspomnienie odległego miasta i osiadające na ich skórze.
– Tak bardzo chciałabym zobaczyć znów Nowy Jork – powiedziała.
– Wiem, że pewnego dnia wrócicie. Wszyscy.
– Kto to powiedział?
– José Vicente.
Młodzi powracali do wspólnych wspomnień, ale ich oczy mówiły o miłości.
Sal, częściowo zajęty płytami, nie umiał zinterpretować tej dziwnej rozmowy o Nowym Jorku i o innych sprawach, które wymykały się chłopcu. Emocjonujące wibracje przepływały między młodymi. Pchała ich ku sobie niespodziewana, niezwykła siła, z trudem kontrolowana, która odgradzała ich od reszty świata i która kazała im prowadzić bezmyślny dialog zakochanych.
– Po co pan tu przyjechał? – szorstki głos Addoloraty przerwał tę magiczną atmosferę. Ton był agresywny, nieprzyjemny, ale pytanie nie wymagało dokładnej odpowiedzi. Była to zmaterializowana pewna myśl, która w tej samej chwili została zapomniana. W ciągu tych kilku lat matka się zmieniła. Czasami można było dostrzec na jej zmęczonej twarzy ślady dawnej piękności, czasami pojawiał się cień uśmiechu na tej zgaszonej, zrezygnowanej masce. Modliła się, płakała, jak automat szyła i haftowała, jadła z przyzwyczajenia to, co babka przygotowała dla wszystkich, nie brała udziału w rozmowach.
– Przekazać pozdrowienia od José Vicente – odpowiedział Sean kobiecie, która ponownie zamknęła się w sobie ze swoimi smutnymi myślami, obojętna na wszystko, co się wokół niej działo.
Gość zrozumiał, że powinien pożegnać się. José wyraził się jasno:
– Rzuć okiem na dzieci.
Wykonał polecenie i teraz instynkt podpowiadał mu, aby wycofał się z tego chaosu uczuć, zanim w nim nie ugrzęźnie.
W drzwiach, żegnając się, wbrew postanowieniom przytrzymał dłużej w swych dłoniach rękę Nancy i ten kontakt wstrząsnął nim bardziej niż pieszczoty.
Nancy odwzajemniła uścisk z namiętnością, której doznała po raz pierwszy, która rozpaliła jej policzki i przyśpieszyła bicie serca.
Tego wieczoru, zamknięta w swoim pokoju, kiedy wszyscy już spali, wyciągnęła z dna szuflady mały pakiecik, zazdrośnie strzeżony. Odwinęła uroczyście i podniosła do światła pożółkły welon, który miała na sobie w dniu tragicznej śmierci Calogero Pertinace. Plama krwi ściemniała.
Pogłaskała ją czule, jakby była to twarz ojca.
– Muszę ci coś wyznać, tato – wyszeptała. – Jestem zakochana.
Wszyscy go zauważyli, ale Nancy rozpoznała go pierwsza i poczuła drżenie nóg. Sean miał na sobie płócienne spodnie, błękitną koszulkę polo i duże słoneczne okulary. W oczach ludzi był niewątpliwie cudzoziemcem. Mężczyzna i dziewczyna byli rozdzieleni placykiem, a jednak miała wrażenie, że dolatuje do niej zapach jego wody kolońskiej przypominający jej Nowy Jork.