Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dzisiaj

1

Mark słuchał powolnych uderzeń dzwonów i myślał o przejrzystym, chłodnym zimowym niebie. Przypomniał sobie inne dni, inne nieba, inne dzwony i poczuł, że ogarnia go niepokojąca, niewytłumaczalna radość życia.

Dźwięczne tony dzwonu podkreśliły ostatnie słowa siostry Anny. Była piękna, melancholijna, godna pożądania jak wspaniałe jesienne dni pełne kolorów i zapachów. Pogodna, zrelaksowana, jakby opowiadała bajkę zasłuchanym i oczarowanym dzieciom, a nie przerażające epizody, tak często pojawiające się w jej życiorysie.

Dziennikarz spojrzał na magnetofon. Taśma kręciła się, próbując uwięzić tę zaczarowaną ciszę, zawieszoną na niewidzialnych nitkach w snopie rażącego światła wpadającego przez biforium i oświetlającego klasztorną rozmównicę.

W kominku buzował wesoły ogień, a płomienie przybierały dziwne, niepokojące kształty. Na niskim stoliczku z ciemnego orzecha, o delikatnym rzeźbionym rysunku wzbogaconym masą perłową, stał talerz z migdałowymi ciasteczkami, pękaty kieliszek ze złoconym brzegiem, butelka marsali i filiżanka kawy.

– Kto zabił Nathalie Goodman? – pytanie Marka zakłóciło tę ciszę.

Zakonnica podniosła na niego duże szare oczy, przez które przebiegł cień przerażenia.

– Nie wie pan? – odpowiedziała z ironią.

– Powinienem wiedzieć? – zapytał.

– Oczywiście – potwierdziła. – Ponieważ ta zbrodnia odbiła się szerokim echem. Wiadomość była na pierwszych stronach przez wiele dni.

– Zbrodnia popełniona przez nieznanych sprawców – uściślił Mark.

W obecności tej fascynującej kobiety przebranej za siostrę zakonną pojawił się jego kompleks niższości. Czuł się tak jakby miał brudne paznokcie albo podarte spodnie.

– Winny nigdy nie został odnaleziony i sprawa została odłożona do archiwum – dokończył.

– A jednak zabójca Nathalie Goodman ma imię – wyznała zakonnica.

– A pani je zna – przyznał Mark próbując ją zaskoczyć.

Siostra Anna nie zareagowała. Wzięła filiżankę, podniosła do ust i piła wolno małymi łykami, z widoczną przyjemnością.

– Spróbował pan ciasteczek naszych sióstr? – zmieniła temat. – Powinien pan. Niech ich pan nie rozczaruje.

Mark zgodził się, wziął je całe do ust, zachowując się jak mały, łakomy chłopiec. Wolno gryzł, nalewając sobie marsalę. Wypił łyk.

– Pani wie, kto zabił Nathalie Goodman – oskarżył.

– Oczywiście, że wiem – potwierdziła z widoczną obojętnością, jakby myślała o czymś innym. – Poznanie tej prawdy było bardzo bolesne. I innych… – głos jej przeszedł w szept i zamarł.

Mark zaniepokoił się, czy jego mały magnetofon zdołał zarejestrować słowa kobiety. Chciałby sprawdzić to od razu, ale nie miał odwagi ani jej przerywać, ani nawet się poruszyć. To jeszcze raz ona, świadomy reżyser ich spotkania, przerwała akcję.

– Jestem bardzo zmęczona, panie Fawcett – powiedziała jak za pierwszym razem. – Nasza dzisiejsza rozmowa kończy się w tym momencie.

Podnieśli się prawie jednocześnie. Mark znalazł się bardzo blisko niej i wydawało mu się, że czuje niepowtarzalny zapach perfum Chanel. Oczywiście było to tylko wrażenie, ale ten zapach zmieszał go na równi z myślą, że pod surowym zakonnym strojem nosi jedwabną bieliznę.

– Nie odpowiedziała mi pani, pani Carr – odważył się powiedzieć.

Widział drobne zmarszczki wokół oczu, które wcale jej nie postarzały. Budziła pożądanie, tak jak dziesięć lat temu, kiedy ją poznał, gdy nie było jeszcze widać tych oznak upływającego czasu.

– Niech pan nie będzie niecierpliwy – skarciła go z pewną nutą frywolności w głosie i w uśmiechu. Miała wdzięk i umiała go dozować. W ten sam sposób dawkowała swoje rewelacje.

– Kiedy mogę wrócić? – pospiesznie zapytał. Był ciekaw dalszego ciągu historii, przerwanej w decydującym momencie. Opisane do tej pory fakty nie prowadziły do żadnej konkluzji. Historia była otwarta, a on wiedział tyle, co przedtem.

– Poinformuję pana – powiedziała podając mu dłoń.

W powietrzu unosił się lekki zapach, który go niepokoił.

W hotelu portier wręczył mu kartkę z nazwiskami osób, które dzwoniły do niego z Nowego Jorku.

Jedną z nich był Burt Ritman, drugą adwokat Carolyn. Nic ważnego. Doskonale wiedział, czego od niego chcą. Burt przypominał o wywiadzie i upominał się o informacje, Walter domagał się przekazu dla Carolyn i dzieci, które będąc w gościnie u dobrze sytuowanego dziadka nie miały materialnych kłopotów i mogły poczekać na jego powrót.

– Tak wstrząsająca? – zaskoczył go głos za plecami, gdy kierował się w stronę baru.

Mark odwrócił się gwałtownie. To był Gianni Ricci, wspaniały Sycylijczyk o blond włosach i niebieskich oczach, wysoki, elegancki, który przyglądając mu się z rozbawieniem wyciągał do niego w pokojowym geście kieliszek bourbona z lodem.

– Wypchaj się – zaśmiał się Mark, chwytając kieliszek z wdzięcznością. Pociągnął duży łyk.

Usiedli na wygodnej kanapie pod dużym oknem wychodzącym na jezioro Pergusa. Nie było turystów. Świeże powietrze, ciepłe słońce, woda lekko pofalowana, nieskażona przyroda – to wszystko stwarzało, że czuli się zawieszeni między snem a rzeczywistością.

Gianni zapalił papierosa i podsunął paczkę przyjacielowi, który zasłonił się prawą ręką, jakby zobaczył diabła.

– Szczęśliwy. Udało ci się rzucić – powiedział wciągając dym z lubością.

– Nie udało mi się natomiast rzucić tego – odpowiedział pokazując na kieliszek bourbona.

– Gdyby tak się stało, byłbyś doskonały, czyli śmiertelnie nudny – pocieszył go. – Raczej – co mi powiesz? Znikasz. Nic mi nie mówisz. Gdybym sam nie przyjechał, to nie chciałoby ci się nawet dać znaku życia.

– Problem polega na tym, że nie mam nic do powiedzenia – usprawiedliwiał się sprawdzając obecność małego magnetofonu w kieszeni granatowej kurtki. Wolałby zostać teraz sam, przesłuchać opowiadanie Nancy, próbować zrozumieć znaczenie tego niekompletnego zeznania. Był zdezorientowany, oszołomiony.

– Byłoby prościej i wiarygodniej, gdybyś przyznał, że nie masz ochoty na rozmowę – dociął mu Ricci.

Mark żachnął się. Był wściekły z wielu powodów. Minął tydzień, a nie był w stanie napisać kawałka, ale najbardziej gryzło go to, że nie umiał podejść do tej historii z dystansem i bezstronnością dziennikarza, gdyż w tej postaci w zakonnych szatach widział wciąż fascynującą, tajemniczą kobietę, która drażniła jego zmysły.

– Zgoda – uciął krótko. – Nie chce mi się o tym mówić. I co teraz?

– Jedziemy do Castellammare del Golfo.

– Nie obraziłeś się? – zaniepokoił się Amerykanin.

– Szczerość obraża tylko idiotów – wygłosił ludową mądrość.

– Dziękuję. Jesteś cennym przyjacielem. Ale dlaczego mielibyśmy jechać właśnie do Castellammare del Golfo?

– Ponieważ mieszka tam pierwszy mąż twojej fascynującej zakonnicy – wyjaśnił Gianni.

Mark wzruszył ramionami. Wiedział już od Nancy, że José Vicente Dominici mieszka na Sycylii, ale wiedział również, że eks-zastępca Franca Latelli milczał jak grób. Gdyby dowiedział się, że przyjechał z Nowego Jorku, aby przeprowadzić wywiad z Nancy, prawdopodobnie interweniowałby, aby uniemożliwić ich kontakt.

Amerykanin przedstawił swoje wątpliwości przyjacielowi.

– Nie sądziłem, że jesteś tak naiwny, Mark. Naprawdę myślisz, że José nie wie o twojej obecności? Możesz się założyć o swoje jaja, że on wie, ile razy kichniesz. Sądzisz, że dlaczego kazała ci czekać cztery dni, zanim cię przyjęła? Ponieważ skonsultowała się z nim. A ty dowiesz się tylko tego, co oni we dwoje postanowią ci powiedzieć.

– Więc widują się – powiedział Mark łyknąwszy bourbona.

– Czasami. On jedzie do klasztoru albo ona do willi w Castellammare.

– Bardzo niezależna jak na siostrę zakonną z klauzury – zauważył Mark.

– Nancy nie wybrała klauzury. A poza tym te paczki dolarów wpłacane do kasy klasztoru pozwalają jej na wiele. Zauważ, nigdy nie jest sama, gdy podróżuje. A do Castellammare jeździ pod pretekstem załatwiania swoich interesów.

Gianni Ricci to była niewyczerpana kopalnia informacji, plotek, ale i inteligentnych obserwacji.

Zjedli razem obiad, a później zapuścili się w okolice willi José. Mieli szczęście zobaczyć starego Dominici wracającego z przechadzki po polach w towarzystwie dwóch olbrzymich mastyfów.

– Gdybym był reżyserem, to zaangażowałbym go do filmu – zauważył z entuzjazmem Mark na jego widok.

– Pół Hiszpan, pół Sycylijczyk, być może z domieszką krwi arabskiej. Postać naprawdę niespotykana – przyznał Ricci.

– Sądzisz, że można go zaczepić? – zapytał.

– W dniu i momencie, który uzna za właściwy, sam podejmie inicjatywę. Doskonale wie kim jesteś. Gdzie jesteś. I czego chcesz.

Mark przyglądał się olbrzymowi znikającemu wewnątrz willi i wydało mu się, że zauważył uśmiech na twarzy tego afrykańskiego bożka.

Amerykanin pożegnał się z kolegą, z ulgą wrócił do hotelu i z radością zamknął za sobą drzwi pokoju.

Pokój był czysty, anonimowy, jak wszystkie pokoje w przeciętnych hotelach. Rehabilitował go duży stół oświetlony funkcjonalną lampą.

Mark włączył magnetofon, aby przesłuchać opowiadanie Nancy, i zaczął rozkładać na stole przywieziony z Nowego Jorku materiał związany z wywiadem – mnóstwo wycinków i fotografii.

Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że nie było zdjęć ani José Vicente Dominici, ani Seana McLeara, irlandzkiego kochanka Nancy. Nawet w związku ze śmiercią nie opublikowano ani jednego zdjęcia. Był strasznie ciekawy, jak wyglądał mężczyzna, którego Nancy kochała tak intensywnie i namiętnie. Było natomiast wiele zdjęć Nancy u boku Taylora Carra, który był dużo młodszy od José Vicente Dominici, miał arystokratyczne rysy, a jednak miał też wiele wspólnego z pierwszym mężem Nancy, był męski i zdecydowany.

Mark zatrzymał się dłużej przy dwóch fotografiach Nancy opublikowanych w „Cosmopolitan”. Na jednej była w wieczorowej sukni, na drugiej w kostiumie kąpielowym. To była ta kobieta, którą poznał i pożądał. Patrzył na zdjęcia, słuchał z taśmy jej spokojnego i melodyjnego głosu i marzył, że ją posiada.

10
{"b":"95078","o":1}