Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Spadłaś ze schodów – skomentowała Nancy – a tymczasem on cię zgwałcił.

– W sposób nikczemny i nienaturalny – wyznała czerwieniąc się, a oczy napełniły jej się łzami.

– Dzień później administracja wypłaciła mi tygodniową pensję. Byłam zwolniona.

– Długo z nim byłaś?

– Miesiąc.

– Były inne przypadki, podobne do twojego?

– Próbuje ze wszystkimi. Najbardziej naiwne wpadają w pułapkę. Bez dowodu twoje racje liczą się mniej niż zero. Nikt cię nie słucha.

Nancy czuła przerażenie, nienawiść i wstyd za ten gwałt na dziewczynie. Wiedziała, że jeśli człowiek nie umie w jakiś sposób pomścić zniewagi, może popaść we frustrację i zniszczyć własne życie. Connie Corallo była młoda i uczciwa. Musiała jej pomóc w odzyskaniu własnej godności. Choć tyle mogła zrobić dla pamięci Antonio Corallo.

– Wrócisz do pracy. I sprawiedliwości stanie się zadość – obiecała.

I Connie wierzyła, ponieważ dziadek jej to mówił, że Nancy zawsze dotrzymuje obietnicy.

– A Mr Beam? – zapytała przerażona na samą myśl, że go ponownie zobaczy.

– Nie będzie ci dokuczał – zapewniła ją Nancy podnosząc się i żegnając ją mocnym uściskiem dłoni.

– Dziękuję. Będę na panią głosować, kiedy będzie pani kandydować na syndyka – uważała, że powinna to powiedzieć, nie znając innego sposobu okazania swojej wdzięczności.

Nancy i tym razem zdziwiła się szybkości, z jaką rozchodzą się nieoficjalne wiadomości. Jej kandydatura na syndyka Nowego Jorku była tylko hipotezą wysuniętą przez jej partię, może jej skrywaną ambicją, mile widzianą możliwością, pomysłem jej zwolenników. Niczym więcej. Natomiast mówiło się o tym, jak o rzeczy postanowionej.

Kiedy dziewczyna odeszła, Nancy zapisała informację na kartce i wsunęła ją do kieszeni. Zabrała torebkę, teczkę z dokumentami i wyszła.

– Uprzedź Guido, żeby czekał z samochodem – rozkazała Mary przechodząc przez biuro i żegnając ją z daleka ruchem ręki.

Przeszła kawałek korytarzem, gdzie wykładzina z grubej wełny koloru śmietany wygłuszała jej kroki, i uchyliła drzwi dużego biura umeblowanego surowo i oświetlonego tak, aby jak najlepiej wyeksponować wiszącego na jednej ze ścian cennego Picassa z okresu błękitnego.

– Spieszę się. Odprowadzisz mnie do windy, Sal? – zapytała mężczyzny siedzącego za olbrzymim biurkiem zarzuconym różnymi dokumentami.

Podniósł na nią duże ciemne oczy, uśmiechnął się, wstał i podszedł do niej.

– Za żadne skarby świata nie straciłbym takiej okazji – zażartował. Sal miał czterdzieści trzy lata. Był o dwa lata młodszy od Nancy.

Miał ciemną karnację. Duże czarne wąsy równoważyły widoczną łysinę otoczoną gęstymi ciemnymi włosami. Mięsisty nos i wyraźnie zarysowane usta dodawały agresywności żywemu spojrzeniu. Posiadał elegancję i swobodę menedżera oraz prowincjonalny, uprzejmy sposób bycia. Był troszkę niższy od Nancy i jedynie uśmiech zdradzał ich pokrewieństwo.

Nancy wzięła go pod rękę. Rozmowa poza biurem była jedynym sposobem na zneutralizowanie ewentualnych niedyskretnych podsłuchów.

Nancy miała wielu wrogów, którzy uczyniliby wszystko, aby poznać jej sekrety. Nie mogła wykluczyć istnienia podsłuchu. Aby wyeliminować taką niebezpieczną ewentualność, Nancy kazała okresowo sprawdzać biuro i dom.

Oczywiście być może przesadzała w ostrożności, ale nauczyła się w dzieciństwie, że lepiej zapobiegać kłopotom, niż być zmuszonym później je rozwiązywać. Problem, który chciała przedyskutować z Salem, wymagał szczególnej ostrożności. Wyszła z Salem z gabinetu i znalazła się w holu na czterdziestym pierwszym piętrze budynku, w którym znajdowała się ich kancelaria adwokacka. Wyciągnęła z kieszeni kostiumu karteczkę z zapiskami i podała ją bratu.

– Pamiętasz Antonia Corallo? – zapytała półgłosem, podczas gdy różni ludzie wjeżdżali i zjeżdżali czterema windami.

– Nie żyje – powiedział Sal – od kilku lat. Byłem na pogrzebie.

Nancy potwierdziła.

– Jego wnuczka, Connie, została skrzywdzona przez tego Beama. Przypominasz sobie tego typa, który pokazuje się w telewizyjnych reklamówkach odnoszących wielki sukces? – pokazała palcem zapisane na kartce nazwisko i prywatny adres gwałciciela. – Dużą krzywdę, bardzo poważną. Connie to dobra dziewczyna. Pochodzi z porządnej rodziny. Wiesz o tym – powiedziała.

Opowiedziała w skrócie całą historię, podczas gdy Sal uważnie słuchając starał się zapamiętać każdy szczegół.

– Jestem pewna, że dziewczyna nie skłamała. W każdym razie musimy sprawdzić – podsumowała.

– Chcesz oskarżyć Beama? – zapytał Sal marszcząc czoło. Już sobie wyobrażał szum, jaki wywołałby ten przypadek.

– Chcę, aby sprawiedliwości stało się zadość – zawyrokowała. – Chodzi o prawdziwą sprawiedliwość – taką, jakiej pragnąłby jej dziadek – sprecyzowała z siłą. – Chcę, aby Arthur Beam nigdy więcej nie mógł nikogo obrazić.

Sal doskonale zrozumiał. Nacisnął na przycisk windy i kiedy ten zaczął się świecić, sygnalizując jadącą windę, uniósł twarz i ucałował Nancy w obydwa policzki. Był to bardzo włoski sposób okazywania uczuć, zwyczaj, który zachowali z dzieciństwa.

– Ucałuj ode mnie José Vicente – polecił, robiąc aluzję do spotkania siostry. – Mocno go uściskaj – dodał mrugnąwszy porozumiewawczo.

Nancy przesłała mu całusa wchodząc do windy, która z czterdziestego pierwszego piętra zwiozła ją na parter wieżowca wznoszącego się w pobliżu Liberty Place, w dzielnicy biznesu.

Guido, kierowca, otworzył drzwiczki mercedesa 500 SEL o przyciemnionych szybach. Limuzyna połknęła Nancy i ruszyła z lekkim szelestem wzdłuż West Street w kierunku Chelsea. Problem Connie Corallo, jeśli o nią chodzi, był rozwiązany. Jej problem natomiast miał nigdy nie znaleźć rozwiązania. Tę udrękę nosiła w sobie od dzieciństwa, jak przekleństwo.

Zamknęła oczy i pomyślała o bliskim spotkaniu z José Vicente. Nie widzieli się od co najmniej dziesięciu lat. I wtedy, tak jak teraz, spotkali się potajemnie. Ponieważ pani Nancy Carr nie powinna pokazywać się u boku José Vicente Dominici.

2

–  Wspaniała jak zwykle! – wykrzyknął José Vicente. Szedł w jej kierunku w nieprzemakalnym płaszczu, którego poły łopotały jak skrzydła nietoperza. Miał śmieszny i niezręczny chód, stopy stawiał na boki, szedł cały pochylony do przodu. Wydawało się, że zaraz upadnie. Był olbrzymi, wypełniał sobą cały pokój. Nancy utonęła w jego ramionach. Mężczyzna odsunął ją od siebie, aby podziwiać.

– Jesteś wspaniała! – wymruczał z podziwem. Potem zasmucił się. – A ja? Jak wyglądam? Zmieniłem się? – zapytał z lękiem.

– Ciągle taki sam – skłamała ignorując głębokie zmarszczki na czole, worki pod oczami, siwe włosy.

– Cudowna kłamczucha – skarcił ją żartobliwie, biorąc jej twarz w swe duże dłonie.

– Gdyby nie te zmarszczki i trochę siwizny we włosach, wyglądałbyś na trzydzieści lat – odpowiedziała gładząc go po czole i mierzwiąc bujną czuprynę.

– To już sześćdziesiąt pięć lat – zwierzył się melancholijnie. – Nie pamiętasz, księżniczko? – ściskał ręce Nancy i patrzył na nią śmiejącymi się oczyma. Radość bycia przy niej przyprawiała go o bicie serca.

– Wszystko pamiętam – przyznała szelmowsko. Rzeczywiście pamiętała wszystko, co wiązało się z tym poczciwym olbrzymem, który strzegł jej jak ojciec, a posiadł z czułością i niedowierzaniem.

– Więc pamiętasz, że ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, moje włosy były czarne.

– Również moje. Ten wspaniały miedziany brąz to dzieło mojego fryzjera – zwierzyła się Nancy.

– I nie miałem tych wszystkich zmarszczek – kontynuował.

– Sprawiają, że masz nieodparty urok – odparowała.

– Za dużo mówisz, księżniczko – skarcił ją.

Usiedli na kanapie w saloniku, który towarzystwo lotnicze oddało im do dyspozycji.

Samolot z Los Angeles miał dwie godziny postoju przed odlotem do Rzymu. Rzadko mieli tyle czasu dla siebie.

– Naprawdę – stwierdziła z przekonaniem. – Jesteś w dobrej formie.

– Dosyć kłamstw – upomniał ją. – Opowiadaj o sobie.

Była w nim czułość i delikatność, o które nie podejrzewano by tego mężczyzny o twarzy doświadczonego trudami afrykańskiego bożka. Nancy pogłaskała palcem jego zmiażdżony nos.

– Ja też się starzeję, José – stwierdziła. – Ale nie skarżę się.

Rozmowa o ich wyglądzie fizycznym miała w tym momencie oddalić ból bliskiego rozstania.

Nancy, gdyby tylko mogła, ofiarowałaby mu się jeszcze raz, aby czuć w sobie jego słodką męskość.

José, gdyby się odważył, jeszcze raz by ją posiadł, tak bardzo jej pragnął.

Weszła hostessa, popychając przed sobą wózek ze srebrnym dzbankiem kawy, kanapkami, ciasteczkami i owocami. Uśmiechnęła się, przysunęła wózek do kanapy, pożegnała uprzejmie i wyszła umożliwiając im swobodną rozmowę.

– Czego się napijesz? – zaprosił ją wskazując na te wszystkie dobra.

– Kawy – czarnej, gorzkiej i gorącej. – Jestem na diecie. A ty?

– Szklankę wody. Problemy z sercem – powiedział.

– Co ci dolega? – zaniepokoiła się Nancy.

– Wygląda na to, że ta stara pompa zmęczyła się – uśmiechnął się i lekko uderzył ręką w lewą stronę klatki piersiowej. – Nic poważnego – zapewnił.

– Dlaczego teraz odchodzisz? – zapytała.

– Tutaj przeszkadzałbym ci. Mamy przecież dom i ziemię na Sycylii. Nie pamiętasz? Nikt się tym nigdy nie zajmował. Wieś dobrze mi zrobi na serce.

– Masz już swoje ranczo w Kalifornii – zaoponowała. – Dlaczego odchodzisz, José? Chcę znać całą prawdę.

– Prawdę i tylko prawdę. Przysięgam – wyrecytował rytualną formułkę. – Rzecz polega na tym, że postanowiłaś zrobić duży krok naprzód. Przeciwnicy będą grzebać bezlitośnie w twojej przeszłości. Prasa i network rozszaleją się. Pewne jak w banku, że nie daliby mi spokoju. Te polityczne i dziennikarskie potyczki to nie moja sprawa. To twoja. Eks-mąż o burzliwej, nie zawsze jasnej przeszłości, w szafie przyszłego syndyka Nowego Jorku – to zły interes.

– Byliśmy małżeństwem dwadzieścia sześć lat temu. Dla nikogo nie jest to tajemnicą. Odkrywaliby rzeczy znane, wyważaliby otwarte drzwi.

5
{"b":"95078","o":1}