Jej pierwszym kochankiem był księgowy z małego banku z Ohio, który był za bardzo żonaty i za mało bogaty, aby mógł stanowić prawdziwą próbę sił w tej wspinaczce po szczeblach drabiny społecznej. Brenda uczepiła się go, aby wyrwać się z kręgu trzeciorzędnych lokali. I udało jej się. Księgowy uchylił jej drzwi do świata reklamy; pozbyła się wszystkich szmatek i wstydu, aby dostać się do tej kolorowej jarmarcznej budy. Pozowała nago do kalendarza, który zrobił furorę wśród kierowców ciężarówek i dzięki któremu zdobyła właściciela małej, ale dobrze prosperującej fabryczki konfekcji damskiej. Był to miły, grzeczny i bardzo dobrze wychowany mężczyzna. Był wesoły, bez zahamowań i sympatyczny, ale bał się straszliwie żony, która z pewnością zniszczyłaby go, gdyby odkryła jego związek z Brenda.
To wtedy Brenda stwierdziła, że normy społeczne dzielą kobiety na dwie główne kategorie: żony i te inne. Przywileje, poza rzadkimi wyjątkami, były zarezerwowane dla żon, zwłaszcza jeśli dochody i pozycja społeczna były wysokie. Nastawiła się więc na ten kierunek, zawężając obszar poszukiwań i stając się bardzo wybredna. Pozostawało natomiast dużo miejsca na intensywne i burzliwe historie, które owocowały liczącymi się korzyściami materialnymi, ale również były przyczyną frustracji.
Ostatnim mężczyzną jej życia był Nearco Latella, syn wielkiego Franka, który zalatywał mafią, jak niektórzy insynuowali, ale za to posiadał znaczną fortunę.
Również Nearco, tak jak inni bogaci mężczyźni, których miała przed nim, był bardzo żonaty, lecz tym razem pewne przesłanki utwierdzały Brendę w przekonaniu, że istnieją szansę awansu poprzez doprowadzenie ognistego, wulgarnego, ale naiwnego i zakochanego mężczyznę do rozwodu.
Nearco kupił jej małe, urocze mieszkanko na ostatnim piętrze eleganckiego budynku przy Park Avenue, nie skąpił jej oczywiście pieniędzy, obsypywał ją prezentami i zabierał ze sobą w niektóre służbowe podróże. Przedstawił ją paru zaufanym przyjaciołom. Traktował ją więc z szacunkiem i poważaniem zarezerwowanym zazwyczaj dla żon, chociaż kochał ją wciąż jak namiętną kochankę. Była pewna, że nadejdzie dzień, kiedy wygra decydujący zakład swojego życia. I ten dzień był blisko. Dotąd wspinała się po szczeblach drabiny stopniowo. Brenda okresy przygnębienia i ich intensywność dopasowywała do świąt i przyjęć, które Nearco spędzał nieuchronnie na łonie rodziny. Podczas kłótni, w których umiejętnie odgrywała rolę ofiary, popisywała się swoją samotnością zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej była potrzebna miłość i solidarność. Mówiła o ewentualnej rezygnacji z tej wspaniałej miłości, która prawdopodobnie nigdy nie zakończy się małżeństwem, na rzecz stylu życia uwzględniającego ten podstawowy cel. Szantaż uczuciowy, zręcznie zastosowany, służył do wyegzekwowania dodatkowych przywilejów. Takich jak zaplanowana kolacja w Waldorf.
Nearco przybył w chwili, gdy Brenda pochłonięta była tymi rozmyślaniami. Brenda uściskała go i obdarzyła tkliwym uśmiechem. Patrzył na nią z jawnym pożądaniem, ujawniając swoje prawdziwe intencje. Pragnął ją posiąść natychmiast, tu i teraz. Po to przyszedł, a jeszcze ta suknia, przylegająca niczym druga skóra, dodatkowo go podniecała.
– Jesteś wcześniej – powiedziała Brenda.
– Wcześniej, co wcześniej? – zareplikował przyciskając ją w niedwuznacznych zamiarach.
Brenda broniła się, jakby chodziło o jej honor. W rzeczywistości starała się uchronić suknię przed tym wulgarnym obmacywaniem, które mogłoby spowodować szkody, których nie umiałaby naprawić.
– Nie pamiętasz już o kolacji w Waldorf? – krzyknęła próbując ratować sytuację.
– Nie pamiętam – powtórzył za nią, ogarnięty żądzą.
Chwycił ją za pośladki, podniósł do góry i rzucił na łóżko.
– To daj mi spokój! – rozkazała.
– Ale dlaczego? – zapytał prosząco Nearco.
Brenda sprytnie zrezygnowała z obrony swojej pięknej sukni zalewając się gorącymi łzami. Dotknęła jedynych strun, które mogły wzbudzić w nim poczucie winy. Musiała go ustawić, zanim będzie za późno, musiała wykorzystać sytuację.
– Bo nie jestem kurwą – powiedziała płacząc. – Nie jestem kurwą, która rozkłada nogi na rozkaz.
Mężczyzna był wzburzony, ogarnięty pożądaniem i sfrustrowany.
– Czym więc jesteś? – zareagował rozłoszczony.
– Jestem głupią idiotką, która miała nadzieję przeżyć resztę swojego życia z tobą. Ale pomyliłam się. Ty mnie traktujesz jak kurwę, podczas gdy ja chcę być tylko twoją dziewczyną.
Nearco rozluźnił chwyt, podniósł się i przejechał dłonią po włosach. Brenda stanęła obok niego poprawiając sukienkę.
– Jesteś moją dziewczyną – wyznał. – Moją jedyną dziewczyną. I pragnę cię jakbyś była jedyną kobietą na świecie. – W gruncie rzeczy mówił prawdę. Kiedyś zadawał się ze wszystkimi call girls w Nowym Jorku, ale od poznania Brendy nie miał innych przygód.
– Chciałabym ci wierzyć – powiedziała wycierając chusteczką oczy.
– Musisz mi wierzyć – zapewnił ją Nearco obejmując i pokrywając jej twarz pocałunkami. – Jesteś moją dziewczyną. Jedyną.
Brenda poczuła, że nadszedł moment, aby zaryzykować zakład jej życia.
– Jeśli jestem jedyną kobietą w twoim życiu – zauważyła – dlaczego jesteś wciąż z Doris? Dlaczego nie zostawisz Doris? Dlaczego nie rozwiedziesz się i nie ożenisz ze mną?
Płakała, lecz łzy nie przeszkadzały jej obserwować go z uwagą i z niepokojem. Przez chwilę wydawało się jej, że waha się, że jego twarz wyraża żal i czułość dla niej. Miała nadzieję, że wybrała odpowiedni moment, aby osiągnąć cel. Zdała sobie jednak sprawę, że poniosła klęskę, gdy rysy jego twarzy stężały, przybrały bezlitosny wyraz, który dobrze znała i którego się obawiała.
– Dlaczego? – westchnęła wycierając oczy.
– Dlatego, że tak – odpowiedział posępnym głosem. – I nigdy więcej nie wymawiaj imienia mojej żony.
Brendę ogarnęła złość i wstyd.
– Boisz się, że je zbrukam? – zareagowała gwałtownie.
– Powiedzmy, że jej imię nie brzmi dobrze w twoich ustach – rzucił jej ostro. – Ty masz tylko jedną możliwość, – dodał – musisz znać swoje miejsce. Jeśli ci to nie odpowiada, możesz wysiąść na najbliższym przystanku. Ale ma być jasne raz na zawsze, że ty to ty, a moja rodzina to moja rodzina. Dwie różne rzeczy, których nie należy mylić. Nigdy.
Gdy mówił, powoli znikał okrutny wyraz twarzy, zastąpił go uprzejmy i przekonywujący. Jego głos był spokojny, precyzyjny, mowa grzeczna, lecz stanowcza. Czuło się, że jest szczery i zdecydowany, zupełnie inny niż ten mężczyzna, którego znał ojciec. Brenda zdała sobie z tego sprawę i zobaczyła nagle, jak pryskają jej marzenia. Jej plany ponownie zderzyły się z bolesną rzeczywistością i ponownie była bez przyszłości. Marzenie, hołubione przez dwa lata, rozwiało się w ciągu sekundy.
Z Nearco będzie tak, jak ze wszystkimi innymi przed nim – dobra i uległa w zaciszu sypialni, gotowa na spełnianie życzeń pana i władcy lub wystawiona na ataki okrutnego świata. Jeszcze raz została skazana na pozostanie w kategorii tych drugich. Strach i upokorzenie zostały odsunięte przez uczucie dumy i postanowiła zrezygnować z przywilejów zdobytych w ten sposób.
Nagle podniosła dłoń i z całej siły uderzyła Nearco w twarz.
– Łajdak! – rzuciła zniewagę z rozmysłem.
Krew w nim zawrzała i spojrzał na nią, jakby chciał ją zabić. Instynktownie prawą dłoń skierował pod pachę, gdzie miał pistolet, ale zrezygnował. Szyderczy uśmiech zamienił się w okrutny. Chwycił za dżersejową suknię koloru truskawki i dosłownie zdarł ją z niej. Stała piękna swą niespotykaną urodą, dumnie patrząc mu prosto w oczy.
– Nasza historia kończy się teraz – odprawił ją mężczyzna. – W tym mieście nie ma dla ciebie miejsca. Nawet na ulicy.
Kiedy Nearco wyszedł, Brenda okryła się szlafrokiem. Rodziła się w niej bezgraniczna nienawiść i wiedziała, że zemści się okrutnie na tym mężczyźnie, który pozwolił jej mieć nadzieję.
Kiedy zadzwonił telefon, Albert La Manna energicznym pchnięciem obrócił wózek przesuwając się od okna do biurka. Odebrał telefon, chwilę słuchał, potem powiedział:
– Wpuść ją – i odłożył słuchawkę.
Zapatrzył się zamyślony w przestrzeń. Trudno było decydować w tak delikatnej materii. Jak nigdy przedtem potrzebował dobrej rady, ale musiał zdecydować sam.
Albert usłyszał dwa znane sobie uderzenia w drzwi, które otworzyły się ukazując kobietę koło sześćdziesiątki, elegancką, uprzejmą i poważną niczym wychowawczyni w starym stylu. Była to niezastąpiona Mayella, stara sekretarka Joego, która w dawnych, frywolnych i burzliwych czasach była kochanką jego dziadka Alberta. Z tych szalonych lat pozostał jej noszony z wielkopańską nonszalancją kosztowny diament o fantazyjnym szlifie. Przepiękny.
– Panna Farrel – zaanonsowała z godnością, przepuszczając Brendę, która ukazała się promienna niczym obietnica szczęścia.
Mayella wyszła zamykając drzwi gabinetu, a fascynujący gość o blond włosach stanął przed Albertem uśmiechając się do niego.
– Nie wierzyłem, że przyjdziesz – zdziwił się młodzieniec.
– Jesteś słodkim chłopcem, ale złym psychologiem – odpowiedziała aksamitnym głosem.
– Tu nie chodzi o interpretację psychologiczną – kontynuował nie ruszając się zza biurka, za którym czuł się bezpieczny. Mebel ukrywał jego kalectwo. – Nie wierzyłem, że przyjdziesz – powtórzył – po weekendzie spędzonym razem. Gdy odkryłaś, co cię czeka – dorzucił.
Słowa, które mówiły o jego kalectwie były obojętne, lecz ton dumny i wyniosły.
– Kiedy poznasz chociaż minimalną część mojego życia, zrozumiesz, że jesteś moim jedynym marzeniem – wyjaśniła spokojnie, modląc się o to, żeby Albert przez dumę nie wycofał się.
– Mój adwokat przygotował już kontrakt – powiedział podając jej niebieską teczkę. – Możesz podpisać już teraz, jeśli chcesz, lub pokazać zaufanemu prawnikowi. – On już podjął decyzję.
– Chcę za ciebie wyjść, Albercie – oświadczyła z naturalną prostotą. – Połowę mojego życia spędziłam na myśleniu o małżeństwie. I wyobrażałam sobie siebie jako czułą, wierną żonę pięknego i bogatego mężczyzny.