– Szybko wróciłeś – uśmiechnął się.
– Aby was zobaczyć – odrzekł włączając w ten sposób do rozmowy Nancy i Sala, którzy podnieśli się na jego widok.
– Dzień dobry – powiedzieli obydwoje, ściskając mu dłoń.
Frank chciałby, aby i tych dwoje wybiegło mu na spotkanie i uściskało go. Chciałby zburzyć tę barierę oficjalnego szacunku, która w pewnym sensie nie pozwalała nadać tym spotkaniom rodzinnego charakteru. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego osobowość, funkcja narzucały mu jeszcze to minimum powściągliwości. A poza tym był José, który zastępował Nancy i Salowi ojca.
– A więc wkrótce będziemy mieli adwokata w rodzinie – pogratulował Nancy. – Może dwóch – dodał patrząc na Sala, który jakby spadł z obłoków.
– Obawiam się, że nie rozumiem – wtrącił chłopak, który poza tenisem nie podjął żadnych decyzji na przyszłość.
– To tylko moja propozycja i pragnienie – wyjaśniła Nancy.
– A poza tym – uśmiechnął się dobrodusznie Frank – są to zbyt poważne tematy, aby poświęcać im tylko pięć minut przed kolacją.
Decyzja Nancy pozwalała mu obecnie żywić nadzieję na realizację pewnych planów. Rodzina Latella przeżywała właśnie okres niezwykłego spokoju. Wstrząsające przepowiednie Joe La Manny nie spełniały się. Interesy szły dobrze, mimo że nie brali udziału w narkotykowym biznesie. Frank miał w tym momencie pod kontrolą spółkę zarządzającą w Atlantic City czterema dużymi hotelami z salonami gier. Znalazł zdolnych, sprawnych współpracowników, których umieścił na kluczowych stanowiskach. Na szczycie piramidy ustawił Johna Galante. Nearco od dawna marzył o tej funkcji dla siebie i oczywiście nie zgadzał się z wyborem ojca. Z drugiej strony Frank nie mógł ryzykować. Było to zbyt poważne przedsięwzięcie, aby można było je zlecić temu zarozumiałemu fanfaronowi, jakim był jego syn. Frank często zastanawiał się nad przyszłością organizacji. W takich chwilach spoglądał na Franka juniora jak na jedyną nadzieję na utrzymanie władzy w rodzinie. Chłopak był inteligentny, potrafił się zaangażować, a kiedy trzeba było, także cierpieć i zaciskać zęby. Miał niezłe zadatki. No i była Nancy. Szkoda, że kobieta. Frank sprawdził godzinę na swoim starym kieszonkowym zegarku, z którym nigdy się nie rozstawał.
– Sądzę, że musimy się ruszyć – zaniepokoił się. – Sandra obiecała spaghetti na ósmą. Jeśli makaron jej się rozgotuje, będzie zła.
Lattela ruszył pierwszy do jadalni, gdzie czekała na nich Sandra. Obok niej stał Sean. Irlandczyk przywitał się ze wszystkimi z uśmiechem, ale kiedy znalazł się przed Nancy, zabrakło mu słów. Nie widział jej od przeszło dwóch lat, odkąd wrócili razem do Stanów. A ona tymczasem jeszcze bardziej wypiękniała i stała się jeszcze bardziej pociągająca.
Nie tak miała wyglądać ta wielka, oczekiwana od dawna chwila. Nie w jadalni Latelli przed górą dymiącego spaghetti. Przez dwa długie lata czekała, marzyła, wyobrażała sobie spotkanie z Seanem. Wyobrażała sobie przypadkowe spotkanie w Central Park lub na Fifth Avenue, marzyła o spotkaniu go w alejkach Yale. Również park otaczający willę w czasie przyjęcia nadawał się na to lub też klub José Dominici, który miał już właściwie pewną klasę. Ale nie tak. Nancy z tysiąc razy dokonała w myśli przeglądu swoich strojów, aby wybrać najbardziej odpowiedni na to spotkanie. A Sean dosłownie ubóstwiałby ją, padłby do jej stóp wyznając, że nigdy nie przestał jej pożądać. Natomiast teraz stał tam, obok Sandry, przesiąknięty zapachem sosu będącego mieszaniną czosnku, oliwy, pomidorów i tartego sera.
Ona miała na sobie czerwony sweter, trochę wypłowiały i bawełniane spodnie, które według niej kryły jej wspaniałą kobiecość.
– Do licha, Nancy! – wykrzyknął Irlandczyk kumplowskim tonem, który markował silne emocje. – Nie poznałbym cię na ulicy – dodał robiąc aluzję do zmiany, jaka w niej zaszła.
– Nasza Nancy stała się kobietą – przyznał Frank. Usiadł na honorowym miejscu zapraszając tym samym innych do zajęcia miejsc.
– Masz rację, Frank. Prawdziwa kobieta – Sean uśmiechnął się w swój charakterystyczny, ironiczny sposób, który tak ją fascynował.
Zaczerwieniła się, zakaszlała, wierciła się na krześle, ale nie potrafiła znaleźć celnej riposty. Nagle wydało jej się, że utraciła swój tupet, przebojowość, werwę. Poczuła się nieswojo. Spojrzała na Sala, jakby był ratownikiem, a ona niedoświadczoną wczasowiczką wciąganą właśnie przez otchłań.
– A mnie nic nie powiesz? – wtrącił chłopak rzucając jej zbawienne koło ratunkowe.
– O tobie wiem wszystko z kroniki sportowej – odpowiedział czujnie Sean. – Wschodząca gwiazda światowego tenisa. Gratulacje. Czy mogę opowiadać znajomym, że jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał. – Byłyby to pierwszorzędne referencje.
– Zawsze lubisz żartować – bronił się Sal z wrodzoną skromnością.
– Nie sądzę, żeby żartował – zapewnił Frank. – To zaszczyt mieć w rodzinie mistrza.
– Bez ironii – potwierdził Sean. – Tylko trochę zawiści. Ja też lubiłem tenis. Ale nie miałem danych, żeby do czegoś dojść.
Irlandczyk miał na sobie dobrze skrojony szary garnitur, białą koszulę i bordowy krawat. Dla Nancy był wzorem doskonałości męskiej urody. Dla niej kolacja była niekończącą się torturą. Wokół niej zaś toczyła się ożywiona rozmowa.
– Co jest, Nancy? – zaniepokoiła się Sandra widząc ją zamyśloną przed ciągle pełnym talerzem. – Nie smakuje ci? A może źle się czujesz?
– Spaghetti jest wyśmienite – uspokoiła ją. – I czuję się dobrze. Za dużo zjadłam w greckiej restauracji z José – usprawiedliwiła się. – Teraz nie jestem głodna.
– Jeśli to prawda – pogodziła się Sandra. – Ale szkoda.
Nancy spojrzała na Irlandczyka i zauważyła, że on też obserwuje ją zamyślony i uśmiecha się do niej, ale bez ironii.
Pod koniec obiadu niespodziewanie znaleźli się sam na sam. Zaczęła sprzątać ze stołu, a Sean miał właśnie podążyć za Frankiem do salonu.
– Ciągle mnie nie chcesz? – zapytała go przypominając sobie dotknięcie jego gorącego ciała.
– Nie dręcz mnie – powiedział głaszcząc ją po twarzy.
– Nie odpowiedziałeś mi – odrzekła uciekając przed tą pieszczotą, która potęgowała dwuznaczność ich stosunku.
W tym dręczącym przerywniku nie było miejsca na niepewność, która obudziłaby w niej ponownie nadzieję.
– Nie chcę cię – potwierdził mężczyzna, podczas gdy cała jego postawa zdawała się temu przeczyć.
– Idź do diabła, Seanie McLeary – zareagowała gniewem, bólem i oburzeniem. Wyszła pospiesznie z jadalni trzymając w ręku kieliszki, które ustawiła na zlewozmywaku w kuchni, gdzie Sandra zmywała naczynia w ciepłej wodzie z dużą ilością piany z płynu o cytrynowym zapachu.
Dziwne życie prowadzili Latella. Byli bogaci, ale w willi nie było na stałe służby. Mężczyzna do ciężkich robót i kobieta na godziny pomagali w trudniejszych pracach, ale gospodarstwem domowym na co dzień zajmowały się kobiety z rodziny. Również Nancy, kiedy była w domu, brała udział w tych pracach. Teraz Sandra płukała kieliszki, a Nancy je wycierała. Zmywarka do naczyń była diabelską sztuczką, której mama Latella dawała zdecydowany odpór. Nancy, która myślami była gdzie indziej, zbiła dwa kieliszki; dosłownie wyleciały jej z rąk.
Sandra podniosła głowę znad zlewozmywaka i spojrzała surowo.
– Zechcesz mi powiedzieć, co się z tobą dzieje? Najpierw nic nie jadłaś pod pretekstem greckiej restauracji. Teraz demolujesz mi dom. Co cię dręczy? – ton był zdecydowany, nie dopuszczający sprzeciwu, ale była również pewna troska o tę dziewczynę, zazwyczaj tak pogodną i zrównoważoną.
Nancy ze złością odłożyła ścierkę, którą wycierała kieliszki. Oczy wypełniły jej się łzami. Szybko odwróciła się, wybiegła z kuchni i uciekła po schodach na mansardę. Gdy weszła do pokoju, rzuciła się na łóżko i rozpaczliwie rozszlochała. Zadzwonił telefon na nocnym stoliku. Nancy podniosła słuchawkę.
– Słucham – powiedziała pociągając nosem jak mała dziewczynka.
– Coś nie tak? – zainteresował się troskliwy głos z drugiej strony.
– Sean? – powiedziała pełna nadziei.
– Przykro mi, Nancy – przeprosił głos – ale to tylko ja, Taylor. Jestem w Greenwich. Miałem zamiar zapytać cię, czy zechciałabyś spotkać się ze mną.
Brenda Farrel wróciła do domu obładowana paczkami i paczuszkami. Napiwki i uśmiech zapewniły jej pomoc – najpierw kierowcy taksówki, a później portiera – w zebraniu i bezpiecznym dotransportowaniu całości zakupów. Wiązały się one z zaplanowanym na ten wieczór wyjściem. Ta perspektywa bardzo ją podniecała: nareszcie zje kolację razem z Nearco, jak prawdziwa dama, w Waldorf Astorii.
Przewróciła do góry nogami cały dział konfekcji damskiej w domach towarowych Saksa w poszukiwaniu sukni odpowiedniej na tę wielką okazję. Dzięki pomocy kilku miłych sprzedawczyń udało jej się dokonać doskonałego wyboru: obcisła dżersejowa suknia w kolorze truskawki, a na to lekki, płócienny płaszczyk tej samej barwy.
Przeszła do sypialni, szybko się rozebrała, włożyła sukienkę i czarne, lakierowane pantofle na niebotycznym obcasie. Następnie zgarnęła gęste platynowe włosy, aby zapiąć długi złoty łańcuszek. Lustro odbiło wizerunek młodej i pięknej kobiety, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć na okładce pisma z modą: talia osy, smukła linia, w najważniejszych miejscach przyjemne zaokrąglenia. Czarne oczy o długich rzęsach przyglądały się z zadowoleniem tej naprawdę ładnej kobiecie i przesłały jej promienny uśmiech. Miękkie wargi rozchyliły się, ukazując błyszczące białe zęby. W Waldorf wzbudzi powszechne zainteresowanie.
– Dzielna Brenda – pogratulowała sobie. – Przeszłaś długą drogę.
Miała dwadzieścia pięć lat i wydawało jej się, że całe wieki upłynęły od czasów, kiedy występowała w trzeciorzędnych, pełnych dymu, sprośności i biedy lokalach na zachodnim wybrzeżu. Wtenczas miała szesnaście lat, a za sobą dzielnicę baraków na peryferiach Phoenix w Arizonie, gdzie urodziła się i mieszkała.
Popychała ją naprzód ambicja i szalona chęć dojścia dokądkolwiek, bo nie wiedziała nawet dokąd. Brenda uważała występy w trykocie za obowiązkowy etap na drodze do realizacji ambitnych celów. Mierzyła w każdym bądź razie wysoko i grała ostro, angażując cały swój talent i wdzięk, aby osiągnąć ten jedyny cel: wystawny ślub z bogatym mężczyzną. I w realizację tego swojego marzenia wkładała całą duszę, tak jak inne dziewczyny, które żyły w podobnych warunkach, oddałyby wszystko za błyskotliwą karierę artystyczną.