Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ferrari było już na peryferiach Manhattanu. Kiedy La Manna odczytał tablicę Sto Dwudziestej Piątej ulicy i Sean zaparkował przed numerem 235, wiedział, że znajdują się w sercu Harlemu.

– Co do cholery robimy wśród tych parszywych czarnych? – zaklął.

– My nic – odpowiedział lakonicznie Irlandczyk zapraszając go do opuszczenia samochodu.

Grupa chuliganów zbliżyła się do ferrari w sposób, który pozwalał domyślać się ich intencji.

– Jeśli go tu zostawisz, to w najlepszym przypadku zastaniesz dwa.

Sean nie słuchał go nawet, wymienił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie z szefem bandy, ubranym w dżinsy i marynarską bluzę. Typ koszykarza z uśmieszkiem cwaniaka na zarośniętej twarzy.

– Jeden podaruję ci na rocznicę ślubu – odpowiedział Irlandczyk przygryzając dolną wargę w obawie, że posunął się za daleko.

Joe zignorował to jedyne zdanie, które mogłoby naprowadzić go na trop. Wszedł za Seanem do nowoczesnego ośmiopiętrowego budynku, a następnie do windy upiększonej sprośnymi rysunkami. Wszystko było względnie nowe, ale zarówno budynek jak i winda nosiły ślady systematycznego, niemal naukowego procesu niszczenia. W Harlemie wszystko w krótkim czasie było doprowadzone do żałosnego stanu.

Na ostatnim piętrze winda otworzyła się na słabo oświetlony korytarz. Z głębi dobiegały dźwięki jazzu. Sean zadzwonił do jednych z drzwi. Ktoś przyjrzał się im przez judasza, następnie drzwi otworzyły się i młoda Murzynka, piękna i niepokojąca, w czerwonej sukni tak opiętej na jej prowokujących kształtach, że wydawała się namalowana wprost na skórze, przesłała Seanowi gorący uśmiech.

– No, to rzeczywiście spodobało ci się przedstawienie – przywitała go, opuszczając długie rzęsy na ciemne oczy.

Sean wyciągnął z kieszeni marynarki studolarowy banknot i wsunął go za głęboki dekolt dziewczyny.

– Przyprowadziłem przyjaciela – powiedział. – Światowy człowiek.

– Dżentelmena można rozpoznać natychmiast – odrzekła kobieta robiąc aluzję do miłego wstępu.

Usunęła się pozwalając im wejść. Hol był cały czerwono-złoty: ściany i sufit czerwone, złote były drzwi, zza których dochodziła muzyka jazzowa, i złoty był barokowy stolik, na którym stał sześcioramienny świecznik; jego ruchliwe światło dodawało ciepła i wyrazu temu pomieszczeniu. Dziewczyna podeszła do stolika, wyrwała z bloczku dwa bilety i podała je Seanowi, który zapłacił dwieście dolarów. Te dziewczyna schowała do szuflady. Joemu la Mannie udało się odczytać napis na bilecie „Moonlight Club”.

Dziewczyna zapukała i złociste drzwi otworzyły się ukazując dużą salę, która była urządzona w tym samym stylu i w tej samej tonacji co hol. Były tu białe dwuosobowe kanapki ustawione jak fotele w teatrze, na wprost kurtyny z cienkiego tiulu. Za nią, w błękitnym półmroku, można było dojrzeć ciemnoskórą parę, mężczyznę i kobietę, ubraną na biało. On grał na trąbce, ona akompaniowała sobie na fortepianie. Miała ciepły i niski głos.

Kanapki były w przeważającej części zajęte przez pary białych. Dwie kelnerki w skąpych, wyszywanych cekinami strojach, podawały trunki. W powietrzu unosił się słodkawy zapach palonej przez wielu gości trawki. Joe, który sprzedawał ten towar, ale go nie znosił, natychmiast poczuł ucisk w skroniach.

Dziewczyna posadziła ich w jednym z ostatnich rzędów.

– W ostatniej chwili – wyszeptała uśmiechając się. – Przedstawienie właśnie się zaczyna.

Trąbka podała ostatnią tęskną nutę, pianino zatrzymało się na akordzie, głos piosenkarki zamilkł obiecując i pieszcząc. Rozległy się umiarkowane brawa. Muzyczny duet zniknął powoli z obrotowej sceny. Rozsunęła się tiulowa kotara i na purpurowym tle pojawiło się okrągłe łóżko przykryte śnieżnobiałym, błyszczącym atłasem. Na łóżku leżała kobieta w złotej tunice i peruce ze złotych nitek. Chrapliwe dźwięki trąbki podjęły temat sugestywnego bluesa podkreślanego powolnym, przeciągłym rytmem perkusji. Boczna zasłonka odchyliła się, gdy na scenę wyszedł biały, elegancki, smukły chart o wysokich, cienkich łapach, wygiętym grzbiecie i arystokratycznym pysku. Podszedł wolno do łóżka. Kobieta uderzyła dłonią o kołdrę i zwierzę położyło się na ziemi, z postawionymi uszami, czujne i nieruchome.

– Zar – wyszeptała kobieta pieszczotliwym głosem – kochanie.

Chart zbliżył się, wskoczył na łóżko, położył się obok kobiety, która leniwie i zmysłowo podniosła się ukazując się publiczności.

– Cissy – sylabizował La Manna poznając ją. – Cissy – powtórzył wstając.

– Najlepsze dopiero się zacznie – powiedział Irlandczyk, a dwie silne ręce osadziły La Mannę na miejscu. Obrócił się i rozpoznał stojącego za jego plecami Dominici.

– Rozkoszuj się przedstawieniem, skurwysynu – rzucił mu José.

Tymczasem chart podniósł się i wyciągnął pysk do kobiety. Uśmiechnęła się do niego, pocałowała i powiedziała:

– Zar, najsłodszy, zdejmij mi tunikę.

Pies chwycił zębami koniec sukienki, pociągnął zsuwając ją z kobiety i ukazując jej wspaniałą, olśniewającą nagość. Zwierzę zeskoczyło z łóżka, chwyciło zębami suknię i zaniosło na białe, aksamitne krzesełko, później wróciło do niej, patrząc na nią z oddaniem.

– Chodź, Zar – zaprosiła z ogniem w oczach, pieszcząc udo.

Chart wskoczył lekko na łóżko, zbliżył pysk do czarnego trójkąta łona i zaskowyczał. Serce Joego to waliło jak szalone, to znów wydawało mu się, że przestaje bić. Zimny pot zrosił mu czoło.

Kobieta wyciągnęła rękę i pogłaskała szyję zwierzęcia. Ten gest odsłonił cienką obrożę z diamentami, które błyszczały nierealnie w świetle reflektora.

Prawdziwy jednak i realny był ten przeciwny naturze stosunek, prawdziwe były dzikie okrzyki kobiety, prawdziwe było sapanie psa, prawdziwa była żądza u jednych spośród publiczności i prawdziwe było wywołane przedstawieniem obrzydzenie u innych.

José i Sean w ostatniej chwili zdążyli wyprowadzić Joe La Mannę. Zwymiotował w korytarzu. To, co zobaczył, ubliżało temu, kto to robił i temu, kto to oglądał, ale przede wszystkim obrażało jego, który pomimo wszystko kochał tę kobietę. Cissy doszła do dna upodlenia.

José wsadził go do swojego niebieskiego packarda.

Sean odjechał ferrari. Nikt mu go nawet nie dotknął.

– Ja cię odwiozę do domu – powiedział José.

– Czego chcecie? – zapytał słabym głosem Joe, wycierając zroszone potem czoło.

Dominici podał mu kopertę.

– To są zdjęcia twojej pani – powiedział. – Oczywiście kopie – sprecyzował.

– Nie trzeba – odsunął je Joe. – Czego chcecie? – powtórzył, gotów pójść na każdy kompromis, na każde ustępstwo.

– Frank chce odszkodowania za zniszczone restauracje i sklepy – zaczął dyktować warunki. – Chce, aby na jego terenie nie sprzedawano narkotyków. Chce, by warunki umowy były dotrzymane. I jeśli choć jeden naganiacz zostanie przyłapany na rozprowadzaniu twojego gówna w lokalach Franka, te fotografie pojawią się we wszystkich stanach Ameryki. I nawet w Castellammare del Golfo. Zastanów się, kolej na twój ruch.

Dwa dni później Cissy La Manna zginęła w wypadku drogowym w pobliżu High Point, spowodowanym najprawdopodobniej nagłym zasłabnięciem lub zaśnięciem za kierownicą.

Na terytorium rodziny Latella nie było ani jednego dostawcy narkotyków rodziny La Manna. Wszelkie akcje zakłócające spokój skończyły się. Powrócił pokój.

11

Nancy miała na sobie elegancki kostium w drobną kratkę, w którym wyglądała na więcej niż osiemnaście lat. Pantofelki na niskim obcasie były ze skóry pytona. Włosy związała na karku wąską, białą wstążką. Na szyi, na sweterku z niebieskiej angory, błyszczał sznur różowych pereł, urodzinowy prezent od José. W ręku miała torebkę i parę książek. Kiedy rok temu zapisała się do Yale, nie wiedziała jeszcze, na jakie studia skierują ją jej inteligencja i zapał. Teraz, po kilku kursach podstawowych, wiedziała, że wybierze prawo. Spojrzała na pokryte bluszczem budynki starego i sławnego uniwersytetu, jednego z najsłynniejszych w całych Stanach, i na jej delikatnych wargach pojawił się uśmiech. Czy było więc szczęściem to wzburzenie duszy, to rozedrganie jak po bąbelkach szampana, które powodowało, że uśmiechała się bez żadnej widocznej przyczyny w ten wietrzny, majowy dzień? Zdała sobie sprawę, że podjęła ważną życiową decyzję. Była pewna, że wybrała właściwy kierunek. Ta pewność dodawała otuchy.

– Cześć, Nancy – pozdrowił ją chłopak, przypatrując się jej ze zdumieniem i podziwem.

– Cześć, Taylor. Jak leci?

– Jesteś po prostu promienna – powiedział jej komplement.

– Wiem – przyznała zaskakując go.

– Chcesz się przejść? – zaproponował zafascynowany, nie mogąc oderwać od niej wzroku.

– Rozkaz czy zaproszenie?

– A jak ty myślisz? – spytał miękko.

– Że nowicjuszka musi się poddać autorytetowi mastera, tak doświadczonego studenta. Nie wspominając już o tym, że posłuszeństwo jest zaletą.

– A ty masz pełno zalet.

– Nie tyle, ile chciałabym.

Nancy spojrzała na młodzieńca z sympatią. Był to typowy amerykański chłopak: karmiony witaminami, korzystający z sali gimnastycznej i boiska zgodnie z wszelkimi zasadami. O miłej powierzchowności, wysoki, silny blondyn o niebieskich oczach i szczerym uśmiechu na przyjaznej twarzy. Miał na sobie spodnie z szarej flaneli, a pod skórzaną kurtką kaszmirowy sweter. Buty były angielskie. Była to kosztowna, ale nie rzucająca się w oczy i pozbawiona ostentacji elegancja. Taylor Carr pochodził ze świetnej rodziny z Bostonu. Był osobą zrównoważoną, która własną egzystencję budowała w zgodzie z wewnętrzną, spokojną pewnością siebie.

– Wdzięk i tajemniczość to twoja najlepsza broń. Wcale nie wątpię w twoje zalety – powiedział.

– Myślałam, że to moja uroda zrobiła na tobie wrażenie – zażartowała Nancy z kokieterią.

– To nie uroda wzbudza najgłębsze namiętności – zacytował Taylor. – Uroda bez wdzięku to jak haczyk bez przynęty. Piękność bez wyrazu nuży.

– Tak więc mam wiele zalet, ale jestem całkowicie brzydka – zaśmiała się Nancy, gdy Taylor zacytował jej Emersona.

35
{"b":"95078","o":1}